Engelgard: Lincz nas oczach gawiedzi

W przypadku Lecha Wałęsy mamy do czynienia z klasycznym linczem, najpierw było grillowanie, i to latami, a teraz mamy fazę końcową. Niedawno Andrzej Szlęzak pisał, że dwie osoby były w ostatnich latach poddawane takiemu zabiegowi, wystawiane na szyderstwa i ataki gawiedzi, ludzi niewiele wiedzących lub zacietrzewionych frustratów – Wojciech Jaruzelski i Lech Wałęsa.

Przy czym ten pierwszy z atakami sobie dobrze poradził, a Wałęsa okazał się bezradny. Jeśli Jarosław Kaczyński i PiS mówią tak często o „przemyśle pogardy”, jaką zastosowano wobec Lecha Kaczyńskiego, to przemysł pogardy wobec Lecha Wałęsy jest wielokrotnie większy i obrzydliwszy.

Kapłanem tej sekciarskiej sekty ścigającej Wałęsę od kolebki jest bez wątpienia Sławomir Cenckiewicz, o którym nawet Piotr Gontarczyk powiedział teraz: „Nie chciałbym dziś odnosić się do wielu działań kolegi, Sławka Cenckiewicza. Powiem tylko tyle, że nie zgadzam się z jego wieloma wypowiedziami na temat Lecha Wałęsy. Chyba zaczął zbyt emocjonalnie podchodzić do sprawy”. Bardzo oględne stwierdzenie, bo w tym przypadku nie mamy do czynienia tylko z emocjami, ale z wyrachowaniem i zimną konsekwencją.

Na temat Wałęsy i jego roli w historii Polski wypowiadałem się już kilka razy przed laty, ale dzisiaj warto sięgnąć do tych tekstów. Mam do tego prawo, ale i obowiązek, bo w 1995 roku byłem w Sztabie Wyborczym Lecha Wałęsy i nie na mam zamiaru się tego wypierać. Nigdy też nie byłem w jakikolwiek sposób związany z obozem solidarnościowym, wewnątrz którego trwa od lat taka sama walka o panowanie nad historią, jak wewnątrz WKP (b) w latach 20 i 30 XX w. To do złudzenia przypomina spór o to, kto naprawdę był autorem rewolucji październikowej – Lenin, Trocki, czy może Stalin? Ale ten spór w rodzinie nie jest aż tak interesujący, bo świadczy o małości tych ludzi, którzy taki spór toczą. O wiele ważniejsze jest coś innego – przy okazji fałszuje się historię najnowszą, i czynią to obie strony.

Przypomnę tylko, że w 2009 roku tak pisałem o książce Pawła Zyzaka pt. „Lech Wałęsa – idea i historia”:
Pragnę powiadomić czytelników, że ponad 600-stronicową książkę Pawła Zyzaka przeczytałem od początku do końca. Mogę więc z czystym sumieniem wypowiedzieć się o niej w przeciwieństwie do tych, którzy jej nie czytali a zabierają głos. Z góry też pragnę stwierdzić, że książka jest atakowana nie za to, za co atakowana być powinna. Krytycy koncentrują się na początkowych rozdziałach książki, w których autor pisze o młodości Lecha Wałęsy, przytaczając relacje osób z jego rodzinnej miejscowości. Nie wydaje mi się, żeby to była najbardziej bulwersująca część książki. Bowiem, nawet gdyby okazało się, że większość tych relacji to prawda (a tak może być), to co to zmienia? Przyłapanie Wałęsy na przemilczeniach i kłamstewkach dotyczących młodości to jest rzecz normalna. Wielu znanych ludzi ukrywało i ukrywa swoją młodość jako nie pasującą do późniejszego obrazu herosa. Przykładów jest multum, by wymienić tylko Francois Mitterranda, czy Józefa Stalina. Pewne wydarzenia i zachowania z młodości stają się dla większości takich ludzi niezbyt wygodne. Prezydenci USA też ukrywali swoje młodzieńcze grzeszki (Clinton ćpał, a Bush jr pił). Na tym tle Wałęsa, biorąc pod uwagę jego pochodzenie, jest raczej przypadkiem umiarkowanym. Owszem, może to być dla niego nieprzyjemne (zwłaszcza sprawa nieślubnego dziecka), ale teraz, kiedy jego polityczna rola nie jest już znacząca, nie ma to większego znaczenia.

O wiele bardziej interesujące są następne rozdziały tej książki. Autor patrzy na wszystkie wydarzenia lat 70. i 80. oczami z jednej strony bezpieki (SB), z drugiej garstki sfrustrowanych dzisiaj radykałów z Wolnych Związków Zawodowych (WZZ). Ta swoista symbioza sprawia, że całościowy obraz życia Wałęsy oraz obraz wydarzeń z tych lat jest nie niebywale tendencyjny. Brak jest rzetelnych ocen i szerszej perspektywy. Autorowi układa się wszystko w logiczną całość – Wałęsa to „przypadek w historii”, od samego początku „prowadzony” przez SB, a potem przez PZPR. I chociaż autor omawiając późniejsze losy Wałęsy nie jest w stanie złapać go za rękę, to jednak cały czas unosi się nad narracją cień wielkiej tajemnicy”.

Zwróciłem wtedy uwagę na bardzo charakterystyczny element tej układanki, który – według mnie – ma zasadnicze znaczenie:

„Najbardziej ciekawe w tej książce jest to, że jej autor atakuje Wałęsę za coś, co było jego ewidentną zasługą. Zaczyna się już w grudniu 1970 roku, kiedy Wałęsa stara się nie doprowadzić do przelewu krwi, wzywając robotników do nie wychodzenia na ulice Gdańska. Jego postawa jest koncyliacyjna, nie rewolucyjna. Co na to autor? Ano, że de facto nie wspierał on „powstańców” (cóż za terminologia, w ogóle nie odpowiadająca ówczesnej rzeczywistości) i grał na zachowanie status quo. Takie same zarzuty padają i przy omawianiu okresu Sierpnia i lat 1980-1981. Wałęsa gaszący strajki, przeciwstawiający się radykalizmowi i jego eksponentom, ogrywający Gwiazdę i Kuronia – jest dla autora godny potępienia. Pisząc o tym nurcie Solidarności nazywa ją tzw. opcją „umiarkowaną”, co wskazuje na wyraźną jej dyskwalifikację. Chociaż tego nie precyzuje jasno, to dla niego ta opcja była po prostu opcją zdrady. Ta „zdrada” to także umiarkowani doradcy i Kościół katolicki ze Stefanem Wyszyńskim i Józefem Glempem na czele. Ale cóż się dziwić, skoro Episkopat, jak pisze autor, był przetkany Tajnymi Współpracownikami. W ogóle wyliczanie ilu było TW w jakiej instytucji należy do ulubionych zajęć autora – to jest uniwersalny wytrych, jeśli nie da się czegoś wyjaśnić.

Np. konflikt w Bydgoszczy. Autor pisze najpierw, że Wałęsa przez telefon zdystansował się od hucpy z udziałem Jana Rulewskiego, po czym milicja, która przecież musiała wiedzieć z podsłuchu, jakie jest stanowisko szefa Solidarności, natychmiast wtargnęła do budynku WRN i „brutalnie zmasakrowała” obecnych tam działaczy „S”. Każdy, to żył w tym czasie w Polsce i widział, do czego doszło w grodzie nad Brdą – może się nieźle uśmiać. Zamiast drążyć motyw postawy Rulewskiego, uznanej powszechnie za prowokacyjną – autor zajmuje nas opowiastką o „masakrowaniu” z winy Wałęsy. Takich przypadków w tej pracy jest wiele – chcąc nie chcąc, autor, ponoć działacz „prawicy”, staje po jednej stronie z Jackiem Kuroniem, Karolem Modzelewskim i Władysławem Frasyniukiem (czyli z KOR-em) oraz z ich ówczesnymi narzędziami, jakimi byli działacze WZZ z Andrzejem Gwiazdą na czele, a przeciwko Kościołowi, doradcom w rodzaju Wiesława Chrzanowskiego czy Władysława Siła-Nowickiego, no i rzecz jasna przeciwko swojemu negatywnemu bohaterowi, czyli Wałęsie.

Nigdy zaś nie stara się odpowiedzieć na pytanie, do czego wiodła radykalna opcja? Jaki był jej cel i jakie mogły być dalekosiężne skutki dla Polski i całego narodu? To go nie interesuje, albo zbywa to tak powszechnymi obecnie infantylnymi opiniami, że Polsce nic wtedy ze strony ZSRR nie groziło! Radykalni antykomuniści wierzący niczym w Ewangelię w enuncjacje dygnitarzy KC KPZR – to jeden ze zdumiewających paradoksów naszych czasów.

Owszem, szereg faktów i ocen w omawianej książce jest nawet do przyjęcia. Przede wszystkim ta, że Wałęsa wcale nie zamierzał w latach 70. i 80. „obalać komunizmu”. Jego dzisiejsze enuncjacje na ten temat są rzeczywiście śmieszne. Zresztą wtedy prawie nikt tego nie zamierzał, w ogóle taki problem nie istniał w świadomości solidarnościowych mas. Ta „walka z komuną” to jest wymysł chorych umysłów obecnego czasu. KOR i WZZ chciały wtedy „poprawić socjalizm”, w duchu trockizmu i samorządowej antypaństwowej utopii.

Opisał to już wnikliwie w latach 90. działacz opozycji Lech Mażewski, który niestety musiał zamilknąć, bo pisał prawdy nie do przyjęcia z punktu obcej mitologii solidarnościowej. Na tym tle „poprawiaczy socjalizmu” i rewolucjonistów inspirowanych przez fanatyzm Kuronia i Modzelewskiego – Lech Wałęsa, ze swoimi wszystkimi wadami i ułomnościami – był postacią dla Polski wręcz zbawienną. Taka już jest historia – człowiek znajduje się w określonym momencie w odpowiednim miejscu i dokonuje rzeczy niezwykłych. Potem może się skompromitować, zniknąć ze sceny, może nawet zostać znienawidzony, ale tego dokonania nikt mu nie zabierze. I tak było z Lechem Wałęsą. I tego mu Paweł Zyzak nie odbierze, choćby nie wiem jak się starał”.

W innym tekście, pt. „Wielki, mały strach…” (2008 rok) zwracałem uwagę na to, że najwięksi krytycy Wałęsy, wtedy, w latach 1980-1981, byli na usługach KOR-u, o czym zdają się nie pamiętać, i to na polecenie KOR-u z Kuroniem na czele – chcieli wyeliminować Wałęsę przy pomocy informacji o jego związkach z SB. Pisałem:

„Lustracja wygasa śmiercią naturalną, ujawnienie przez media kolejnego hierarchy, rzekomo współpracującego z SB – w ogóle nie zwróciło niczyjej uwagi. Kurtyna opada, bo wszystko zostało już powiedziane, opluto prawie wszystkich „uwikłanych”, prawdziwych agentów i tak nie ujawniono, a opinia publiczna ma już tematu dość. Są jednak nadal „niezłomni”, którzy twierdzą, że bez „ujawnienia prawdy o agentach” nie można nic w Polsce zrobić. Nikt im już nie wierzy, ale mają jeszcze pewne instrumenty działania. Wśród „weteranów” Solidarności bój nadal toczą – Krzysztof Wyszkowski, Anna Walentynowicz, Andrzej Gwiazda. Ich zapiekłość jest zastanawiająca – widzą w tym tropieniu agenta „Bolka” sens swojego życia. Oni, którzy w tamtych dniach Sierpnia i po Sierpniu byli kukiełkami KOR-u, którzy z polecenia tegoż KOR-u byli gotowi na każde głupstwo, oni, którzy gdyby nie Wałęsa – mogli sprowadzić na Polskę tragedię.

Kuriozalność sytuacji dzisiejszej polega na tym, że dawni przywódcy KOR, niegdyś wrogowie „sierżanta w okopach” (tak Wałęsę nazywał Kuroń) – teraz stają w obronie tegoż Wałęsy. To jest obłudne, bo to KOR-owcy kiedyś słynęli z tego, że jak kogoś chcieli zniszczyć – rzucali nań cień podejrzenia. Adam Michnik słynął z tego, że podczas wieców, kiedy ktoś zadawał niewygodne dlań pytanie – rzucał: „Uwaga, proszę państwa, to jest prowokacja SB”. Delikwent był natychmiast „skończony”. Prostolinijny wychowankowie KOR (Gwiazdowie i Walentynowicz) są kontynuatorami tego procederu, w radykalizmie przerośli mistrzów i są obecnie po przeciwstawnych stronach barykady.

Ożywić trupa lustracji ma książka Piotra Gontarczyka i Sławomira Cenckiewicza o agencie „Bolku”. Sam atakowany, czyli Lech Wałęsa reaguje nerwowo. Zamiast powiedzieć jasno – tak, po 1970 roku musiałem podpisać, nawet musiałem coś pisać, ale potem był koniec, nastał Sierpień, byłem symbolem Sierpnia, razem z Prymasem Stefanem Wyszyńskim uratowałem Polskę przed trockistowską rewolucją, która mogła zakończyć się tragedią na miarę powstania 1863 roku. Stałem się symbolem Polski – nie ja „obaliłem komunizm”, ale nasza działalność wpłynęła na ewolucję systemu. Po 1989 roku popełniłem błędy, związałem się z ludźmi, którzy mnie niszczyli, ale w roku 1990 to ja rozbiłem ich spisek, kiedy chcieli stworzyć system niby-demokratyczny, zachowując władzę tylko dla siebie i dla tzw. reformatorów z PZPR z Kwaśniewskim na czele.

Niestety, tego Lech Wałęsa nie powie, bo woli brnąc w mityczno-groteskową wizję przeszłości. Woli pleść androny o „obaleniu komunizmu”, o fałszywkach, o globalizmie. To jego ucieczka przed tymi, którzy go ścigają. Widać, że sobie z tym nie radzi. Nagonka trwa długo i chyba zbliża się do końca. Co będzie po zakończeniu polowania? Nic, ale to absolutnie nic się nie zmieni. Będzie wciąż tak samo daleko od prawdy, jak jest teraz. Bo fałszowanie historii odbywa się zupełnie na innym odcinku niż wydaje się lustratorom i tropiącym „Bolka”. I sam Lech Wałęsa też bierze udział w tym fałszowaniu”.

Od czasu, kiedy pisałem ten tekst, czyli 9 lat temu – zmieniło się tylko to, że aparat państwa przestał chronić Wałęsę i stał się wobec niego opresyjny. „Prawda o Wałęsie” stała się dla nowego pokolenia „oczywistą oczywistością”, czymś w rodzaju wytrycha objaśniającego najnowszą historię Polski, kiedy tymczasem jest ona zwykłym humbugiem, przyczyniającym się do mitologizacji historii i jej trywializacji w kierunku jawnej już paranoi.

Dziwi mnie tylko jakaś perwersyjna radość wielu ludzi wydawać by się mogło rozsądnych – którzy pokrzykują ochoczo za animatorami tego ponurego spektaklu: „No wreszcie, kurtyna opadła, król jest nagi”, itp. Tak jakby z samego faktu, że zapędzono w kozi róg i zaszczuto człowieka, który odegrał w naszej najnowszej historii rolę przecież niepoślednią, i to rolę, o czym jestem przekonany, wcale nie haniebną – Polska została „oczyszczona”, mamy do czynienia z jakimś wielkim zwycięstwem prawdy i sprawiedliwości. Otóż nie mamy…

Jan Engelgard

za: http://www.mysl-polska.pl/1153

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *