Kiedy tak ostatnio przerzucałem kanały telewizyjne napotkałem na dwa przeciwstawne sobie obrazy, w równym stopniu będące odzwierciedleniem sytuacji, która ma aktualnie miejsce na świecie. Tragiczne obrazy spalonych miast Charkowa, Mariupola, Mikołajewa, Czernihowa czy Kijowa przeplatają się z obrazami reality show, pełnymi błyszczących twarzy celebrytów, opalonych ciał modelek po rekonstrukcjach plastycznych, luksusu hotelów i basenów w kurortach wypoczynkowych, piaszczystych plaży, gdzie nagrywane są rozmaite programy, jak choćby emitowany przez TVN „Hotel Paradise”. Na najbardziej antyrosyjskiej stacji tragizm wojny przeplata się z rozkoszą i błogą nieświadomością tego co się dzieje na Ukrainie. Widzimy blichtr wielkich miast rozpromienionych neonami, a z drugiej strony rozpaczliwą walkę o przetrwanie w miastach, które wyglądają jak po katastrofie nuklearnej. Widzimy reklamy zachęcające do kupna rozmaitych produktów, z drugiej – obrazy wojny, które skądinąd również dobrze się sprzedają, gdyż olbrzymi popyt na nie wykreowały w ostatnich dziesięcioleciach setki produkcji hollywoodzkich epatujących przemocą.
W jednej ze stacji telewizyjnych nazajutrz po katastrofie zrozpaczona prezenterka pytała korespondenta i eksperta ds. wschodnich: jak to jest możliwe, że XXI wieku dochodzi do wojny w Europie, przecież żyjemy w tak wspaniałym i ucywilizowanym świecie, którego technologie umożliwiają nawet robienie sobie operacji plastycznych? Przytomny komentator – chyba z „Rzeczpospolitej” – odpowiedział, że robienie operacji plastycznych akurat o niczym nie przesądza, gdyż Władimir Putin najprawdopodobniej też przeszedł kilka operacji plastycznych twarzy, by stać się bardziej piękny dla swoich wyborców. Scenka ta trafnie pokazuje jednak jaki, jest stan świadomości naszych elit, i co uważają one za największy problem naszych czasów.
Dla mnie osobiście oba z emitowanych obrazów są równie wstrętne i nie chciałbym żyć w świecie, w którym będę musiał wybierać pomiędzy jednym, a drugim. Rosyjska wojna nie ma w sobie nic z patosu wojen rycerskich, to raczej akt desperacji, i walenie głową w mur. Nawet doświadczenia I wojny światowej, która była jak wiadomo, pierwszą wojną totalną, wprawiały w zachwyt literatów i estetów, by wymienić Ericha Marię Remarque’a czy Ernsta Jüngera z jego „Stalowymi Burzami” bądź „Księciem Piechoty”. Raczej nie przytrafi to się wojnie obecnej, gdyż nie sądzę by znaleźli się jacyś ludzie pióra chcący sławić jej przymioty i cele strategiczne, może za wyjątkiem rosyjskich filozofów tradycjonalizmu integralnego. Nawet jeśli ta wojna ma w sobie coś heroicznego, choć jest to w istocie heroizm tchórzostwa i heroizm bezsilności, któremu towarzyszy bezsensowna śmierć i zniszczenie, przy nikłym morale żołnierzy.
Wojna jest wstrętna, wstrętne jest jednak także to co jest jej rewersem – królujący w społeczeństwach wysokorozwiniętych konsumpcjonizm i hedonizm, zgodnie z którym przyjemność jest najwyższym celem w życiu człowieka. To ostatnie znamionuje zresztą okres zmierzchu bądź upadku, schorowanej na starość zachodniej demokracji. Tam blichtr wielkich miast i rozradowanego z byle powodu społeczeństwa dobrobytu miesza się z jałowością postaw duchowych. Nie przez przypadek Emil Cioran – Zachód utożsamiał ze zgnilizną, która ładnie pachnie i uperfumowanym trupem. Obawiam się, że patrząc długookresowo taki model kultury będzie w ofensywie i to pomimo chwilowej hegemonii rosyjskiej. Świat demoliberalny stopniowo poszerza swe wpływy, a globalne korporacje przy błogosławieństwie Billa Gatesa i George’a Sorosa już przebierają nogami by uczynić z Ukrainy, z Białorusi czy z Rosji społeczeństwa konsumentów.
„Rosja i wirus wolności” – taki tytuł nosi znakomity, profetyczny esej przytaczanego wyżej Ciorana z 1960 roku. Dobrze ujmuje on istotę rzeczy. Autor zmaga się w nim z dylematem. Z jednej strony pociąga go Szwajcaria i pisze, że wszystkie kraje powinny być takie jak ona oraz „jej wzorem rozmiłować się i wycieńczyć w higienie, jałowości, bałwochwalstwie praw i kulcie człowieka”. Wolność „na modłę szwajcarską” jest tu wirusem, rozprzestrzeniającym się po świecie w sposób lawinowy i niekontrolowany, podobnie jak rozprzestrzenia się dziś pandemia covid-19. Czy możliwy jest wyłom? Rumuńskiego aforystę pociągają też narody rozgorączkowane i nienasycone, takie jak Rosja, która pomimo jej barbarzyństwa i opętania mają do odegrania ważną rolę w Europie i których wigor – jak powiada z kolei Aleksander Hercen – przyćmi dawny wigor narodów germańskich. Po której zatem stronie stanąć ?
Dylematy tak rozumianego zderzenia kulturowego są też fabułą pamiętnego filmu „Szczęśliwego Nowego Jorku” Janusza Zaorskiego opiewającego losy grupki polskich emigrantów na Greenpoincie w Nowym Yorku. Niezapomniane są dialogi z udziałem Bogusława Lindy, który chwali uśmiechnięte do wszystkich twarze Amerykanów, na tle zrozpaczonych i zakazanych polskich „mord”. Mi jednak przychodzi do głowy inny kadr z tego filmu, w którym grany przez Cezarego Pazurę Leszek „Azbest” w monologu przed kamerą zapewnia, że Ameryka to przyszłość, a kiedyś „wszędzie będzie Ameryka” – w Polsce, w Rosji, w Chinach, wszędzie.
Gdy dotarło do mnie przesłanie tej sceny poczułem w sercu głęboki niepokój i oblałem się zimnym potem. Ujrzałem demoliberalny walec niwelujący wszystkie różnice kulturowo-cywilizacyjne i sprowadzający je do różnych smaków tego samego w gruncie rzeczy, bo zmodyfikowanego genetycznie jogurtu. Nie, nie chcę tego. Spraw Boże, by to się nie stało. Ocal Chiny, ocal Rosję, ocal Turcję, ba ocal Koreę Północną i wszystkich tyranów świata, byleby tylko świat nie stał się jednym wielkim Disneylandowskim parkiem rozrywki, gdzie o tożsamościach narodowych będziemy się uczyć w muzeach, a jedynym problemem obywateli będzie dylemat: zrobić czy nie zrobić sobie operację plastyczną.
Z drugiej jednak strony patrząc, zrozumiałem, że wizja Leszka „Azbesta” to tylko utopia, kolejna z gatunku tych, co teoria „końca historii” Francisa Fukuyamy, choć wystarczająco powabna by mogły jej ulegać naiwne zachodnie środowiska intelektualne zamknięte w swych bańkach mydlanych. W rzeczywistości zawsze będzie alternatywa, o poza demoliberalnym, sytym i pysznym Zachodem będą też inne kręgi cywilizacyjne. Tyle tylko, że będą się one coraz bardziej dystansować od Europy, a pomiędzy Wschodem i Zachodem kontynentu wyrośnie nowa Żelazna Kurtyna.
Michał Graban
Ta powszechna amerykanizacja, z którą walczą nacjonaliści, to nic innego jak zjawisko konwergencji. Narody, po osiągnięciu odpowiednio wysokiego stopnia dobrobytu, upodabniają się do siebie. USA, Niemcy, Izrael czy Japonia – tam żyje się z grubsza tak samo.
Hmmm… USA, Niemcy czy Japonia nie muszą żyć pod osłoną Iron Dome.
Ta jest. Pomiędzy operacją plastyczną, a bombardowaniem szpitali i mordowaniem dzieci nie ma ŻADNEJ różnicy. Tak właśnie pisze autor powyższego artykułu, zatem to prawda. 🙁
W rzeczywistości oczywiście to właśnie hedonizm i konsumpcjonizm jest tym, co chroni odpowiednio rozwinięte i bogate społeczeństwa przed wojną. Im kto więcej ma do stracenia, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że posunie się do agresji.
Dlatego właśnie decyzja Putina, jednego z najbogatszych ludzi na świecie, właściciela superluksusowych jachtów i bajecznych pałaców, o napaści na Ukrainę wydaje się tak absurdalna i nielogiczna, że aż pomawia się go o szaleństwo.
(…)W rzeczywistości oczywiście to właśnie hedonizm i konsumpcjonizm jest tym, co chroni odpowiednio rozwinięte i bogate społeczeństwa przed wojną.(…)
Szkoda, że nie przed wojnami gangów… za tzw. epidemii cracku wojnę rozpętali goście, którzy się tak wzbogacili, że nie wiedzieli co robić z kasą.
Hedonizm i konsumpcjonizm bardzo dobrze chronią przed wojną tylko jest pewien haczyk. Świat zachodni regularnie i praktycznie nieprzerwanie prowadzi wojny zastępcze. Drugi haczyk, bogate społeczeństwa prowokują do napaści rozbójniczej, każda najmniejsza słabość jest wykorzystana. Putin wyczuł niezdecydowanie Bidena i zaatakował, świat muzułmanów gardzi zachodem, dokonuje świadomej i systematycznej ekspansji, chiny również stosują metodę małych kroczków. Zachód się sypie i prawdopodobnie nie ma szans na uratowanie. Musi upaść żeby podnieść się z popiołów.
Putin myślał, że może zaatakować bo Zachód jest zgniły, słaby i bezwolny. A Ukraina jest państwem upadłym, w którym nic, a już na pewno wojsko, nie funkcjonuje.
Putin się mylił, zarówno w jednym jak i drugim. Opas też się myli. Ani świat islamu, ani Chiny nie są dla Zachodu większym zagrożeniem niż była putinowska Rosja. Aby pokonać Zachód same musiałyby stać się Zachodem. A wtedy jakikolwiek konflikt nie miałby i tak sensu.
Znów powraca do mnie jedna sprawa – niby świat zachodni trzyma się razem, handluje ze sobą i wszystko jest OK. Pytanie tylko, na ile wynika to z zamożności i ucywilizowania zachodnich społeczeństw oraz z ich wzajemnych powiązań ekonomicznych, a na ile jest wynikiem hegemonii USA, którym nie podskoczą potęgi handlowe – Japonia i Niemcy, czy nawet państwa atomowe – Wielka Brytania i Francja. Chiny, gdyby przyjęły rozwiązania ustrojowe Tajwanu, być może bogaciłyby się jeszcze szybciej i znacznie wcześniej dogoniłyby USA. Niemniej, pojawiłby się wtedy nowy pretendent do roli hegemona i trudno prognozować, jak w obliczu takiej sytuacji zachowałyby się władze w Waszyngtonie. Czy oddanie palmy pierwszeństwa poszłoby jak z płatka i bez większego sprzeciwu?
To jest bardzo dobre pytanie, na które można odpowiedzieć za pomocą teorii gier, a dokładnie tzw. Macierzy Hammersteina (dwuwymiarowego rozszerzenia gry w Jastrzębia i Gołębia). Gdyby Chiny były Tajwanem, to już teraz byłyby znacznie potężniejsze od USA. Jednak dla krajów o tak wysokim poziomie cywilizacyjnym, najważniejsza jest współpraca i wzajemny handel, bo z niego czerpią znaczącą i stale rosnącą część swojego bogactwa. Grają w grę o sumie dodatniej i w dodatku stale rosnącej. Zatem współpraca jest dla nich bardziej opłacalna niż konflikt i im wyższy poziom cywilizacyjny – tym bardziej.
Niemniej konflikty – gry o sumie zerowej również mogą się pojawić. W takim przypadku decydują dwa parametry. Stosunek strat wojennych do zysków jakie z wojny można odnieść – S, oraz wzajemny stosunek sił – X.
Analitycznie można rozwiązać taką grę jedynie dla ograniczonej liczby strategii – wygląda ono tak:
https://blogpilastra.files.wordpress.com/2019/10/jasgoc582-04.png
Żeby znaleźć zaś pełne rozwiązanie należy użyć podejścia numerycznego:
https://blogpilastra.files.wordpress.com/2019/10/jasgoc582-05.png
W obu jednak przypadkach widać, że im większe jest S, tym bardziej dominują strategie legalistyczne, czyli bycie agresywnym, kiedy ma się obiektywne prawo do jakiegoś zasobu (dajmy na to podmorskich złóż ropy), a ustępowanie, kiedy prawa się nie ma.
Aby do siłowego konfliktu przy wysokim S mogło dojść, nierównowaga sił, czyli X, musi być ekstremalnie wysokie, rzędu kilkudziesięciu lub więcej razy.
Gdyby zatem obecny hegemon – USA miał jakiegoś w miarę równorzędnego partnera/rywala, ryzyko konfliktu zbrojnego byłoby MNIEJSZE, a nie większe, niż w naszej rzeczywistości. 🙂
Z modelu też wynika inny wniosek. Utrzymywanie krajów zacofanych i prymitywnych, o niskim S, (jak Rosja, czy ChRL) w izolacji i odcinanie ich od światowej wymiany handlowej nikomu nic dobrego przynieść nie może. Im szybciej zbudują one w miarę przyzwoity dobrobyt i im głębiej znajdą się w strefie wysokiego S, tym lepiej dla wszystkich.
Społeczeństwo wysokiego S, nawet jeżeli strzeli jakąś głupotę i stosując nielegalistyczne strategie zaatakuje sąsiada, zostanie błyskawicznie i boleśnie przywołane do porządku przez drastyczną obniżkę swojego poziomu życia, jak Rosja obecnie.
Społeczeństwa wysokiego S są bardzo wrażliwe na sankcje, natomiast społeczeństwa niskiego S, dużo słabiej.