Wielomski: Idea resakralizacji świata i polityczne manowce

Wiara niektórych tradycjonalistów w resakralizację świata, nowe średniowiecze, odbudowę Sacrum Imperium jest czymś więcej niż tylko nieszkodliwą romantyczną utopią. Jestem właśnie po lekturze książki jednego z takich romantyczno-sakralnych archaistów, a mianowicie Alphonse’a de Châteaubrianta, autora „La Gerbe des forces” (1937). To książka przedstawiająca wiarę w nowe średniowiecze, w resakralizację świata, w nawrót fideizmu, w odrzucenie scholastyki i powrót do św. Bonawentury, czyli w nawrót średniowiecza sprzed Abelarda i Rogera Bacona. Autor jeździ po świecie i szuka takiego sakralnego świata, który odrzuca dziedzictwo Renesansu. I znajduje go: w III Rzeszy, gdzie wyłączono rozum, a masa pogrążona jest w mistycznym uniesieniu nad Fuhrerem, który rzekomo wyraża poetyckiego ducha niemieckiego, nieskażonego przez logikę i racjonalizm. Hitler jest ponoć twórcą nowego świata sakralnego, a więc jest… tradycjonalistą dosłownie integralnym, który realizuje wszystkie marzenia tradycjonalisty o świecie bez racjonalizmu i liberalizmu. Hitler przedstawiany jest jako człowiek Boży, porównywany jest wprost do Jana Chrzciciela. Hitler buduje „nowego człowieka”, a będzie nim niemiecki chrześcijanin-nazista.


Oto dokąd prowadzi tradycjonalistyczna chęć resakralizacji świata. Dlatego świata nie należy resakralizować, lecz – przeciwnie – racjonalizować go jeszcze bardziej, a narzędziem akcji kontrrewolucyjnej jest ludzki rozum, odkrywający – na modę scholastyków – prawo natury. To nie romantycy i „sakraliści” są naszymi mistrzami, lecz prawica racjonalistyczna ze szkoły Charlesa Maurrasa i Romana Dmowskiego. Sakraliści kończą jako kolaboranci z III Rzeszą. Wzmiankowany Châteaubriant w okresie II Wojny Światowej nie był zwykłym kolaborantem. Normalni kolaboranci uważali go za szaleńca, gdyż swoją służbę hitlerowcom uzasadniał chrześcijaństwem i mistycznymi wizjami. On także wierzył w odbudowę Sacrum Imperium. Po wojnie ukrywał się… w klasztorze. Prawdziwy „mnich-nazista”, niczym członkowie SS, których autor ten obdarzał nazwą „mnisi-wojownicy”.

Adam Wielomski

Click to rate this post!
[Total: 17 Average: 3.6]
Facebook

3 thoughts on “Wielomski: Idea resakralizacji świata i polityczne manowce”

  1. Francuzi przed II w. św. mieli jakiś kompleks Niemiec. Jakieś niezrozumiały przejaw słabości, pasywności.
    Ciekawe z czego on wynikał? Kompleks upadku imperium franc., rozkład moralny ateistycznej republiki, przeoranie świadomości przez marksistowskich aktywistów?

  2. Jeżeli idea resakralizacji świata w przypadku chrześcijaństwa prowadzi na polityczne manowce i z konieczności finalizuje się w narodowym (lub jakimkolwiek innym) socjalizmie, to najwyższa pora poszukać zamiennika i zmienić religię dla cywilizacji łacińskiej, bo coś jej to obecne sacrum nie domaga a bez sacrum w ogóle źle się żyje.

    Powiedziałbym, że do tego zresztą sprowadza się cała daremność konserwatyzmu i konserwatystów. Tragiczny bilans w sporze z siłami „postępu”, które od kilkuset lat robią co chcą, totalny brak inicjatywy, ustawienie do kąta dziejów w roli zakalca reakcji do bicia i obwiniania o co tylko się da – a to wszystko w dodatku mimo naturalnej przewagi płynącej z reprezentowania prawdy lub zwyczajnego zdrowego rozsądku. Jeżeli przegrywa się w tak zdecydowany sposób, wypadałoby po latach ostrego zbierania po tyłku znaleźć wreszcie tego przyczynę i odwrócić trend.

    A ta przyczyna jest naprawdę prosta, tylko tyle, że pechowo dla tradycjonalistów leży w ich martwym punkcie, tam gdzie panuje zbiorowa, selektywna ślepota, w związku z czym nie mogą jej wskazać i znaleźć rozwiązania swoich problemów.

    Konserwatyście bowiem nie przyjdzie na myśl, że to już u głowy, w jego ukochanej religii, która winna być zawsze pewnikiem przenoszącym paradygmat społeczny; tworzącej duchowość najszerzej określającą granice dopuszczalnego zachowania, oddziałującą na sposoby wychowania, akcentującą cnoty szczególnie w danej cywilizacji pożądane – że to w ukochanej religii tkwi przyczyna długotrwałych i powtarzających się zwycięstw przeciwników, zaś jego kompromitujących klęsk. Z racji tego, iż to co święte jest nietykalne i znajduje się poza jakimkolwiek podejrzeniem, czego w dodatku jako świętości odrzucać nie wolno – nie ma nawet szansy dokonania ewaluacji wiary przodków i zweryfikowania skutków jej stosowania. (A podobno po owocach mieliśmy ich poznawać…)

    Brutalna prawda jest taka, że chrześcijaństwo z samej swojej natury sprzyja postępowcom i gwarantuje im dziejowy wiatr w plecy, który Wam, Panowie, dmie po twarzach, utrudniając poruszanie się w wybranym kierunku. Ironia losu polega właśnie na tym, że ci, którzy najwięcej na jego trwaniu zyskują, są mu też najgłośniej przeciwni; pyskują i lżą ile wlezie. Zaś Wy, którzy na jego trwaniu tracicie najbardziej, pełnicie również rolę jego najgorliwszych obrońców. Obrońców utrwalających jedynie swe kolejne porażki. Zamykających się w błędnym kole niemożności i eskapistycznych wspominek thebestofów z przeszłości, bez jakichkolwiek szans na zorganizowanie oporu a już tym bardziej wyjścia ze zdecydowaną kontrą na rzecz odzyskiwania utraconego porządku rzeczy.

    A skąd się biorą te niemożności? Wypadałoby sobie to wreszcie wyjaśnić.

    Dla mnie zupełnie jasnym jest, że długotrwałe sukcesy lewicy w upolitycznianiu wszystkiego; podporządkowywaniu całego życia społecznego prawu stanowionemu, nie są jakimś przypadkiem, nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, bo inaczej nie zaznaczałyby się z taką regularnością, nie mogłyby trwać tak długo i nie zdołałyby tak znacznie przekształcić naszego świata. Gdyby te idee były sprzeczne z duchowością chrześcijaństwa, to po prostu by się tu nie przyjęły, nie ukorzeniły i nie miały żadnej racji bytu. Co prawda można uznać, że od czasu do czasu zdarza się, iż jedna kultura zapożycza od innej jej elementy; zazwyczaj te istniejące bez żadnego odpowiednika. Dlatego więc mamy zapożyczenia w postaci: szkół wschodnich sztuk walki [na Zachodzie nie wynaleziono tak daleko idących technik walki wręcz], spopularyzowaną i zbanalizowaną tantrę czy „Kamasutrę” (nie było odpowiednika sakralnego traktowania erotyki, przynajmniej nie od czasu starożytnego Koryntu), czy najbanalniej jak się tylko da – przybytków z kuchnią z innych stron świata. Jednakże w kwestiach poważnych, kluczowych dla organizacji społecznej taki import praktycznie nie występuje: od wizyty w indyjskiej restauracji nie sposób przejść płynnie do podrzucenia pomysłu zorganizowania społeczeństwa na modłę kastową znaną z cywilizacji bramińskiej. Taka propozycja szybko zostanie uznana za nieatrakcyjną, niekompatybilną z wartościami lokalnie wyznawanymi, zbyt odległą i obcą, budzącą sprzeciw. Egzotyka i nowinkarstwo oddziałują jedynie pobieżnie.

    Natomiast wartości lewicowe nie spotykają się z podobnymi reakcjami, a co ważniejsze – nie zostały tu przez nikogo podrzucone, niczym jakieś kukułcze jajo. Wręcz przeciwnie, powstały na miejscu a następnie zostały „dobrem” eksportowym wysyłanym na inne kontynenty. Najzabawniejsze jest to, że lewica nie musiała wymyślać niczego specjalnie genialnego ani przebiegłego, po prostu skopiowała i przeniosła w rejony polityki i socjologii, to co chrześcijaństwo oferowało od samego początku. Użyli wypracowanych rozwiązań, jakie się tu przyjęły i wykorzystali na własne potrzeby.

    Chrześcijaństwo było od zawsze propozycją skierowaną do nizin społecznych; była to religia niewolników i generalnie ostatnich, dla których atrakcyjnie byłoby zostać wreszcie tymi pierwszymi – nawet jeśli taka perspektywa otwierałaby się dopiero w aspekcie godnościowym, po śmierci. Lewica uderza w dokładnie te same tony i rywalizuje o dokładnie te same duszyczki: wykluczonych społecznie, najmniej cenionych, zarówno na rynku pracy jak i symbolicznie. Stąd nieustanne poszukiwania grup grających rolę wiecznych poszkodowanych, ofiar systemu, których od sromoty pierworodnego grzechu kapitalistycznego może wybawić tylko lewicowy aktywista przyjmujący rolę politycznego mesjasza. Socjalista korzysta z „tunelu aerodynamicznego” wypracowanego w naszej kulturze przez religię.

    Łatwo też zrozumieć całą niechęć lewicy do Kościoła skanalizowaną w postaci różnych doktryn ateistycznych i antyklerykalnych. Nie bierze się ona wcale z jakichś wyrafinowanych względów filozoficznych. Te bowiem są zupełnie wtórne: lewica dublująca pozycje religijne chciałaby po prostu chrześcijaństwo zastąpić. Nikt nie lubi funkcjonować w czyimś cieniu. Tak więc wcale nie chodzi na przykład o to, że pierwsi są materialistami a drudzy spirytualistami (determiniści i indeterminiści, moniści i dualiści, rzecznicy innych wykluczających się wzajemnie stanowisk filozoficznych na ogół nie montują ruchów światopoglądowych przeciwko rywalizującej opcji).
    Spór jest zaogniony z przyczyn o wiele bardziej prozaicznych: konkurencji po prostu się nie lubi. Postępowcy wybrali dla swojego egalitaryzmu świecką bazę, zapewne tylko z tego powodu, iż ta sakralna została wcześniej zajęta przez ich oponentów. Aby podważyć ich pozycje i się ich pozbyć, muszą grać na antyreligijnej nucie. Nie zmienia to jednak faktu, że sami nie mają nic nowego do zaproponowania, oferując swoją zwodniczą, upośledzoną odmianę miłosierdzia, które jednak jest chwytliwe i szeroko rozpowszechnione, bo takim uczyniło je uprzednio chrześcijaństwo.

    Prawda jest taka, że konserwatysta przywiązany do swej religii nie może wygrać z lewicowcem, gdyż nieustannie go karmi, podsyca źródło kultury na jakim tamten pasożytuje i może kapitalizować swe wysiłki. Równie sensownie można walczyć z pożarami, doprowadzając do ognia świeże dostawy podpałki oraz tlenu. Aby definitywnie wyeliminować lewicę, raz na zawsze uczynić jej pozycję nieatrakcyjną a ludzi niepodatnymi na jej wpływy, trzeba byłoby również wyciąć chrześcijaństwo z jego egalitarnymi wartościami, na którym się ona pasie, które przygotowuje jej grunt do działania. W innym razie będziemy mieli nieustanny respawn przeciwnika, niczym w niekończącej się grze komputerowej. I tak się dzieje od kilkuset lat, tylko nikt nie zwraca na to dostatecznej uwagi a już z pewnością nie podejmuje żadnych środków zaradczych.

    Konflikt konserwatywno-postępacki jest idiotyczną gonitwą cywilizacji za własnym ogonem, cywilizacji zatracającej samą siebie, tylko dlatego, że została ufundowana na marnych podstawach i zwyczajnie brakuje jej odpowiedniego duchowego kośćca, aby podległa jej populacja stawiała sobie sensowniejsze cele, dążyła do zdecydowanie bardziej konstruktywnych ideałów. Ponieważ tego nie robi, musimy teraz znosić licytację na największe upośledzenie, niesamodzielność, nieudacznictwo w swoistym karnawale wiktymologicznym Zachodu, w którym uczestnicy starają się wyłonić najbardziej uciskaną mniejszość, jakiej większość powinna zadośćuczynić chyba za już sam fakt bycia mniejszością. Natomiast nagrodą dla zwycięzcy jest zgarnięcie wpływów politycznych, narzucenie swoich wartości i bycie symbolicznym odbiorcą miłosierdzia ogółu, rekompensującego grzech nie bycia dostatecznie poszkodowanym, zatem niegodnym szczególnej uwagi. Im większą jesteś ofiarą – tym silniejsza jest twoja symboliczna, potencjalna legitymacja władzy, bo opiera się ona na współczuciu.

    Jak widać kultura rządzi się dość ograniczonymi schematami. Jeżeli wybierze się religię taką jak chrześcijaństwo, akcentującą preferencyjne traktowanie ubogich, jak można spodziewać się, że jej duchowość zrodzi w polityce cokolwiek innego niźli socjalizm?

    Gilbert Keith Chesterton w swojej „Ortodoksji” trafnie pisał o oszalałych cnotach:

    „The modern world is not evil; in some ways the modern world is far too good. It is full of wild and wasted virtues. When a religious scheme is shattered (as Christianity was shattered at the Reformation), it is not merely the vices that are let loose. The vices are, indeed, let loose, and they wander and do damage. But the virtues are let loose also; and the virtues wander more wildly, and the virtues do more terrible damage. The modern world is full of the old Christian virtues gone mad.”

    Od Reformacji mineło już trochę czasu, może więc należałoby skończyć z tym całym szaleństwem i zacząć od początku z nową religią, skoro ta nie potrafi się ogarnąć a jej owoce stają się coraz bardziej toksyczne? Nic co prawdziwie święte nie powinno generować tak wiele nieudaczności, nieporadności, użalania się nad sobą i uzależnienia od środków politycznych. W tym nie ma żadnej godności.

    Całe nieszczęście naszej kultury polega na tym, że wzgardza ona wszystkim, co zapewnia nam dziś przetrwanie. Nie potrafiłbym wyobrazić sobie, aby w czasach antycznych gdzieś w jakiejś społeczności rybackiej ktoś bluźnił Posejdonowi i pisał teorię krytyczną odnoszącą się do opresyjności rybołówstwa, wzgardzając pracą umożliwiającą przeżycie. Tymczasem dziś kultura jest jawnie antykapitalistyczna, chociaż w gruncie rzeczy ten kapitalizm podtrzymuje jej istnienie. Zamiast dbać o niego, oswajać z nim, uczyć jak się w nim poruszać oraz celebrować, okazując wdzięczność, powszechne są raczej starania, aby go zdezawuować, obrzydzać i oskarżać, uzależniając się przy tym od władzy państwa jako swego rodzaju protektora przed zwyczajnymi relacjami gospodarczymi. Tworzy to atmosferę toksycznej, autoimmunologicznej paranoi, bo człowieka współczesnego nie uczy się dostrzegać w swojej codzienności niczego wartościowego, a jedynie opresję i zgniliznę. Prawdopodobnie to efekt już kilku fal filozofii podejrzeń. I tu właśnie przydałaby się sakralizacja czy resakralizacja świata właśnie…

    Chciałbym podziękować profesorowi Wielomskiemu za ten tekst, chociaż w moim przypadku oddziałał on raczej przewrotnie, bo wcale nie wygasił ani osobistej potrzeby dążenia do sakralizacji świata, czy bardziej precyzyjnie: sakralizacji doświadczenia codziennego we współczesnym życiu wspólnotowym, ani nie zbił racji przekonania o niezbędności uczynienia tegoż. Natomiast z całą pewnością potwierdził moje podejrzenia, że w ramach chrześcijaństwa nie ma najmniejszego sensu tego robić, bo ono odpowiada już za obecną sytuację i niczego nie jest w stanie naprawić. Nie ma więc sensu inwestować sił w jakąś jego restytucję czy renesans.

    Największy fałsz konserwatyzmu leży w tych fantazjach o społeczeństwach z bardziej organicznymi relacjami, z dawną, silną pozycją instytucji rodziny, z oddolnym systemem sprawiedliwości opartym na kodeksach honorowych, angażującym ludzi do samodzielnego, osobistego ponoszenia ciężarów w egzekucji sprawiedliwości, przenoszącym bezpośrednią odpowiedzialność za kondycję moralną otoczenia w jakim żyją. Piszę: „fałsz”, bo konserwatyści nigdy nie byli w stanie utrzymać niczego z tego nad czym się zachwycali z dawnego świata. Przyłożyli tylko rękę do wielowiekowego procesu centralizacji władzy, o jakim pisał Bertrand de Jouvenel w swoim „Traktacie o władzy”. Aby ten proces zatrzymać i odwrócić, musieliby przestać być chrześcijanami i wybrać duchowość sprzyjającą decentralizacji, samodzielności, nobilitującą zaradność, inicjatywę jak również niechęć wobec instytucji pozbawiających człowieka wewnątrzsterowności. Bronili jednak tradycji, która najkorzystniejsza okazała się dla biurokracji, sprytnie stawiającej się w roli obrońcy ludu, spełniającej chrześcijański obowiązek podyktowany przez kulturę.

    Gomez-Davilla pisał, że marksiści z tomistami mogą wymieniać się personelem. Patrząc na poczynania obecnego papieża, powiedziałbym, już dawno się wymienili…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *