Przez ostatnich kilka lat w mojej pracy naukowej zajmowałem się (i nadal się zajmuję) myślą prawno-polityczną Carla Schmitta. Nie czas i miejsce, aby omawiać tutaj szerzej tego wielkiego, a zarazem mocno kontrowersyjnego, myśliciela. Jest w jego koncepcjach wiele problemów ponadczasowych, z których najbardziej chyba do polskich realiów pasują Schmittiańskie rozważania o sądownictwie konstytucyjnym. Jak ten niemiecki prawnik skomentowałby trwający już dwa lata spór PiS z opozycją o Trybunał Konstytucyjny?
Carl Schmitt roztrząsał problem sądownictwa konstytucyjnego na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku, między 1930 a 1933 rokiem, gdy pod rosnącą presją wyborczą (i uliczną) narodowych socjalistów i komunistów Republika Weimarska szła w rozsypkę. Obydwie partie antysystemowe poczęły w sumie zdobywać ponad 50% głosów w wyborach do Reichstagu i tylko ich skrajna wzajemna nienawiść – związana z pytaniem kto zbuduje w Niemczech socjalizm i pod czyim nieomylnym kierownictwem? – powodowała, że nie były zdolne się pogodzić, zawiązać koalicję rządową i wspólnie dojść do władzy. W tej sytuacji, od 1930 roku rząd miał charakter mniejszościowy i opierał się na poparciu prezydenta rządzącego za pomocą dekretów z mocą ustawy. Stawało się jednak dla wszystkich jasne, że w kolejnych wyborach narodowi socjaliści (komuniści stopniowo słabli i tracili elektorat na rzecz hitlerowców) mogą odnieść zwycięstwo wyborcze na tyle duże, że będą mogli samodzielnie sformułować rząd na czele z Adolfem Hitlerem jako kanclerzem.
Interesującym nonsensem było to, że tzw. partie republikańskie (liberałowie, chadecy i socjaldemokraci) nie byli przerażeni Adolfem Hitlerem tak bardzo, jakbyśmy się tego mogli dziś spodziewać. Partie te bardziej obawiały się utrwalenia faktycznej dyktatury prezydenta Paula von Hindenburga, który to osiemdziesięciolatek faktycznie sprawował rządy za pomocą mniejszościowego rządu i dekretów wydawanych z mocą ustawy, czyli z pominięciem parlamentu. Hindenburg – Feldmarszałek cesarski, stanowił dla liberalnych demokratów żywy i chodzący ciągle po ziemi symbol pruskiego reakcjonizmu i autorytaryzmu. Nic dziwnego zresztą: gdy Hindenburg wygrał wybory prezydenckie, to pierwszą rzeczą, którą zrobił było nadanie telegramu do mieszkającego w Holandii ex-cesarza z pytaniem… czy Jego Cesarska mość pozwala swojemu wiernemu Feldmarszałkowi przyjąć funkcję głowy państwa?
Czołowi prawnicy liberalni panicznie bali się Hindenburga i nie obawiali się aż tak bardzo hitlerowskiej większości w Reichstagu, byli bowiem przekonani, że Sąd Rzeszy (tutejszy Trybunał Konstytucyjny) powstrzyma legislację Hitlera, delegalizując ustawy parlamentu jako niekonstytucyjne. Sąd Rzeszy nie mógł bowiem (mała ciekawostka) badać zgodności z konstytucją dekretów prezydenckich mających moc ustawy. To Hindenburg, a nie Hitler, wydawał się ówczesnym demokratom i liberalnym konstytucjonalistom większym zagrożeniem dla demokracji. Dość powiedzieć, ze chadecy z Zentrum w 1933 roku zagłosowali za uprawnieniem dla kanclerza (Hitlera) do wydawania dekretów z mocą ustawy, aby odebrać to uprawnienie znienawidzonemu Hindenburgowi. Z kolei ex-sierżanta Hitlera powstrzymać miał łatwo Sąd Konstytucyjny. Demagog pokrzyczy, pogada, ale nie będzie miał innego wyjścia jak w końcu podporządkować się orzeczeniom sądowym.
Carl Schmitt podchodził do tego rozumowania liberalnych demokratów i wybitnych konstytucjonalistów z autentycznym politowaniem. W swoich publikacjach z tego okresu zwracał im uwagę, że sądownictwo konstytucyjne może pełnić funkcję trybunału rozstrzygającego o zgodności ustaw z konstytucją i decydować w sporach kompetencyjnych między organami państwa, ale jego orzeczenia są skuteczne jedynie wtedy, gdy siłami politycznymi dominującymi w parlamencie są partie systemowe, stojące na gruncie konstytucji weimarskiej, które uznają sąd konstytucyjny i podporządkowują się jego decyzjom. Liberalne partie podporządkowują się tym orzeczeniom Sądu Rzeszy, gdyż uprzednio podjęły decyzję polityczną o uznaniu prawomocności ich orzeczeń. Uznanie to oparte jest na ich consensusie. Gdy parlament zdominowany zostaje przez siły programowo antysystemowe – nazistów i komunistów – nie uznające prawomocności istniejącego ustroju, to consensus republikański załamuje się i powstaje coś, co Schmitt określał mianem „pluralizmu pojęciowego legalności”. To sytuacja występująca wtedy, gdy lojalność fanatycznych zwolenników wobec partii politycznej, staje ponad lojalnością wobec państwa. Jeśli miliony obywateli będą najpierw posłuszne partii, a dopiero potem państwu, to obywatele ci nie będą uznawali orzeczeń sądownictwa konstytucyjnego, gdyż będą wątpić w prawowitość instytucji, która próbuje powstrzymać ich partię.
W przypadku niemieckim – analizowanym przez Schmitta – był to Hitler i NSDAP, ale zasada ta jest uniwersalna i działa w stosunku do każdej partii politycznej, która obejmuje władzę, nie uznaje orzeczeń sądownictwa konstytucyjnego, a jej członkowie i zwolennicy mając do wyboru lojalność wobec partii lub wobec orzeczeń jakiegoś tam sądu konstytucyjnego – o którego członkach nawet nie słyszeli – słuchają partii. Wtedy partia nie uznająca orzeczeń sądowych staje się najwyższym punktem politycznej lojalności. Sądy mogą orzekać, ale nie są zdolne wyegzekwować swoich orzeczeń, gdy partia antysystemowa, negująca sądownictwo konstytucyjne, przejęła władzę wykonawczą.
W moim przekonaniu obserwacja Schmitta sprzed prawie stu lat zachowuje aktualność. Trybunał Konstytucyjny był w III RP traktowany poważnie, dopóki rządzące partie traktowały go jako wyrocznię. Nie mając własnych środków egzekucji, gdy jego członkowie pochodzą z wyboru przez Sejm, TK nie był równoprawnym przeciwnikiem dla partii opozycyjnej w stosunku do poprzedniego układu władzy. Gdy patrzę na liberalnych prawników zdruzgotanych, że PiS nie liczy się z TK, to widzę, że mają braki lektury Carla Schmitta.
Adam Wielomski