Część polskiej prawicy od dawna i z dużą pieczołowitością kultywuje mit „biednych Niemiec”. Pisząc „biedne” nie mam tutaj na myśli stanu ich finansów, lecz upokarzającą sytuację polityczną. Od 1945 roku, aż po dzień dzisiejszy, Niemcy miałyby być krajem „okupowanym” przez Amerykanów – wszak nadal stacjonują tu wojska Stanów Zjednoczonych – politycznie „niesamodzielnym”, cierpiącą pod amerykańskim butem „kolonią” czy też – jak to zatytułowałem – „terytorium powierniczym”.
Skąd to przypuszczenie? Ze słusznej konstatacji, że Republika Federalna Niemiec została po II Wojnie Światowej wybudowana pod jankeskim nadzorem, który wymusił na autorytarnym i ulegającym zawsze wszelkiej władzy zwierzchniej (Obrigkeitstaat Marcina Lutra) społeczeństwie przyjęcie i uznanie demokracji. Skoro zjednoczenie Niemiec musiało mieć amerykańskie przyzwolenie, a w zjednoczonym kraju nadal stacjonują wojska US Army, to pojawiła się teza – podzielana przez wiele osób ze środowisk sytuujących się na prawo od PiS-u – że Niemcy to de facto amerykański kraj wasalny. Wystarczy rzucić okiem do Internetu i na facebook, gdzie sporo jest prawicowych apeli o „przebudzenie” Niemiec, które winny wstać z kolan i zrzucić z siebie amerykańskie jarzmo.
Powiem szczerze, że ja Niemiec „wstających z kolan” nieco się boję, bowiem ostatni raz „wstały” w 1933 roku, gdy Niemcy wynieśli do władzy Adolfa Hitlera, który je „przebudził”, a zaraz potem wypowiedział postanowienia Traktatu Wersalskiego. Jak skończyło się to „wstawanie” wszyscy wiemy… Jeszcze bardziej niepokojącą tendencją na polskiej prawicy, tym razem tej rusofilskiej, jest wizja wielkiego antyamerykańskiego sojuszu „wstających z kolan”, emancypujących się spod waszyngtońskiego buta, Niemiec i Rosji, które wspólnymi siłami winny wypędzić Anglosasów z Europy czy nawet z Eurazji, wypchnąć ich za Ocean na ich własne prerie. Sojusz niemiecko-rosyjski to przysłowiowa „mogiła” dla Polski. Nie mówię zaraz o zbrojnej powtórce z 17 września, ale o dominacji nad nami dwóch sąsiadów, o prawdziwym „kondominium”, z którego nie mielibyśmy ucieczki.
Całe te rachuby oparte są na zupełnie nieracjonalnym przekonaniu, że Niemcy są krajem zależnym od Waszyngtonu. Tak było do ich zjednoczenia. Potem jednakże, za pomocą integracji Europejskiej, Berlin wybił się nie tylko na faktyczną całkowitą samodzielność, lecz począł jednoczyć Europę, przemieniając się w jej centrum. Berlin tworzy dziś wielką przestrzeń polityczno-ekonomiczną, która USA nie tylko nie podlega, lecz stanowi dla Waszyngtonu śmiertelną konkurencję. Dlatego Donald Trump ostrze swoich działań kieruje przeciwko planom politycznym i gospodarczym rządu Angeli Merkel. Stąd jego radykalna krytyka Niemiec i niemieckiej koncepcji zjednoczenia Europy, którą zaprezentował ostatnio w Warszawie. Błąd percepcji na polskiej prawicy wynika z pomieszania dwóch faktów: to, co nasi „wyzwoliciele” Niemiec widzą jako wyraz poddaństwa wobec Waszyngtonu, w istocie było tylko wspólnotą interesów. Niemcy i Amerykanie stali w szpicy procesów globalizacyjnych, mających na celu stworzenie gospodarki światowej bez zapór celnych. Dążyły do tego celu amerykańskie wielkie korporacje. Ale Berlin dążył do tego samego. Już od końca XIX wieku Niemcy miały poważny problem ekonomiczny: ich zdolności produkcyjne znacznie przekraczały zdolności konsumpcyjne. Musiały gdzieś wyeksportować swoje produkty – szczególnie przemysłu ciężkiego i chemicznego – pod groźbą recesji. Stąd dwie próby podboju zbrojnego Europy. Dziś to samo daje im, bez podboju, zglobalizowany rynek. Niemieckie samochody i chemia podbijają dziś świat, także rynek amerykański.
Wypowiedzenie przez Donalda Trumpa umowy o wolnym handlu światowym oraz próba rozbicia niemieckiej Mitteleuropy przez projekt Trójmorza oznacza śmiertelne zagrożenie dla Berlina. Bez światowych rynków zbytu Niemcy konstytuują „małą przestrzeń” (Kleinraum), zbyt małą, aby ich ekspansywna gospodarka mogła się rozwijać za pomocą eksportu. Niemieckie koncerny gospodarcze potrzebuje „wielkiej przestrzeni” (Grossraum) jako rynku zbytu. W przeciwnym wypadku czeka Niemcy klęska. Dlatego w Berlinie ciężko przyjęto porażkę Hillarzycy Clinton. Jej globalistyczny projekt odpowiadał Berlinowi, gdy nacjonalizm gospodarczy Trumpa stanowi dla niego śmiertelne zagrożenie. Ta nowa sytuacja dobrze ukazuje istotę rzeczy: wieloletnia kolaboracja Berlina z Waszyngtonem nie wynikała ze stosunku lennego (jak niektórzy sądzą), lecz ze wspólnoty interesów w projekcie globalizacyjnym. Berlin popierał Waszyngton jako wehikuł globalizacji i tylko pod tym warunkiem. Gdy Trumpowa Ameryka zarzuca ten projekt, to Berlin natychmiast wypowiada ten sojusz. To nie jest bunt lennika, lecz drastyczna różnica interesów dwóch mocarstw.
Ten nie-wasalny charakter dwustronnej współpracy znakomicie ukazuje atmosfera w Niemczech wokół Donalda Trumpa. Wystarczy zresztą spojrzeć co piszą o amerykańskim prezydencie polskojęzyczne media, znajdujące się w rękach niemieckich wydawców, gdzie Trump przedstawiany jest jako nieobliczalny „populista” (przeciwstawienie dla słowa „demokrata”), podejrzany o agenturalność wobec Rosji, a jeśli nie on sam, to jego współpracownicy, wróg Niemiec, zagrożenie dla demokracji, etc. W Niemczech nie jest inaczej. Nie mówię tutaj tylko o kolaborujących z państwem, ale pozostających w prywatnych rękach, wielkich niemieckich mediach, ale także o mediach państwowych. Mamy tutaj wielki obraz katechonicznej osi „populistów”, zagrażających porządkowi, demokracji i pokojowi na świecie. Tę oś stanowią: Trump – Putin – Kaczyński – Orban – Erdogan. Kolejność poszczególnych polityków można dowolnie zmieniać.
Skoro Berlin miałby być lennem Waszyngtonu, to jakim cudem w oficjalnym dyskursie lennika znajduje się tyle „mowy nienawiści” do suzerena? Przy stosunku lennym wystarczyłby jeden telefon z ambasady amerykańskiej, aby ten jazgot uciszyć. Niemcy wstały już dawno z kolan i teraz przebijają się łokciami.
Adam Wielomski
Tekst ukazał się w tygodniku Najwyższy Czas!
Jest tylko jeden problem: Donald Trump. Jego polityka może być, niestety, epizodem. Oby żył i rządził całe 8 lat i przeorał na długi czas amerykańską świadomość.
Obym ja przeżył te 8 lat… na razie robi z Kima wariata, a to wygląda na tworzenie pretekstu do wojny.
Żeby nie być gołosłownym przytoczę:
http://wolnosc24.pl/2017/08/17/to-choroba-stoi-za-dziwnym-zachowaniem-kim-dzong-una-moze-byc-agresywny/
(…)Wystarczy zresztą spojrzeć co piszą o amerykańskim prezydencie polskojęzyczne media, znajdujące się w rękach niemieckich wydawców, gdzie Trump przedstawiany jest jako nieobliczalny “populista” (przeciwstawienie dla słowa “demokrata”), podejrzany o agenturalność wobec Rosji, a jeśli nie on sam, to jego współpracownicy, wróg Niemiec, zagrożenie dla demokracji, etc.(…)
Coś w tym jest… bombardowanie rosyjskiej bazy w Syrii, za którą nie poszła reakcja symetryczna (tzn. zestrzelenie czegoś) ani nie zaczęło ofensywy na tym froncie nosi przedstawienia dla gawiedzi, a z kolei czerwonych linii… Obama wyznaczał je Putinowi, a Trump wystawia ultimatum nuklearnemu… Kimowi.
Myślę że jeśli Niemcy rzeczywiście byłyby krajem wyancypowanym z pod amerykańskiej hegemonii to już dawno przywrócona byłaby tradycja III Rzeszy czy Niemiec Kajzerowskich, po ulicach Berlina dziarsko maszerowałyby kolumny Bundeswehry a w szkołach dzieci uczono by o wyższości Germanów nad „podludźmi”.
„Musiały gdzieś wyeksportować swoje produkty – szczególnie przemysłu ciężkiego i chemicznego – pod groźbą recesji. Stąd dwie próby podboju zbrojnego Europy.”
To za Hitlera też się tak świetnie ich gospodarka rozwijała?
„Niemcy powinno się bombardować co 50 lat, profilaktycznie, bez podania przyczyny” Winston Churchill