Zobaczyłem ostatnio piękny widok: widziałem płaczącą Hillarzycę Clinton, której prezydentura uciekła koło nosa, a wraz z nią płacz i jęk zawodu tysięcy „postępowych intelektualistów” zapełniających korytarze wielkich mediów. Nie wiem dokładnie jakie poglądy i jaką linię programową będzie realizował Donald Trump, ale pewnie wielu z Czytelników zgodzi się ze mną, że dla samego tylko widoku beczących jak dzieci „postępowych intelektualistów” warto było, aby Trump wygrał te wybory.
Prawdę mówiąc, to patrzyłem na te wybory jako Polak, a nie jako Amerykanin. Dlatego nie bardzo interesują mnie obietnice Trumpa dla swoich wyborców, jak i problem ich dotrzymania przez niego. Zdecydowanie bardziej, jako obywatela kraju nieformalnie zależnego od Stanów Zjednoczonych, interesują mnie kwestie natury ideowej i te związane z polityką zagraniczną. W Stanach Zjednoczonych te dwie kwestie są zresztą ze sobą ściśle związane, ponieważ amerykańska hegemonia nad sojusznikami wyraża się także w dość skutecznych próbach narzucania im swojej ideologii.
W kwestiach natury ideowej interesuje mnie problem „amerykańskich wartości”. Stany Zjednoczone to kraj założony przez kalwinów (purytanie), którzy już chyba w genach mają zapisany misyjny charakter swojego kraju, będącego rzekomo Nowym Syjonem i Drugą Ziemią Obiecaną, zamieszkałym przez nowy Naród Wybrany. Jest to cecha immanentna Amerykanów i kwestią wyboru jest wyłącznie propagowana przez nich wizja światopoglądowa lub wprost ideologiczna.
Nie jest przypadkiem, że podobno pierwszą zagraniczną głową państwa, która pogratulowała wyboru Donaldowi Trumpowi był Prezydent Burundi Pierre Nkurunziza – wytykany palcami, prześladowany i obkładany sankcjami przez reżim Baracka Obamy z powodu wprowadzenia w swoim kraju ustawodawstwa penalizującego stosunki homoseksualne. To jest oczywiście najważniejszy postulat w kwestii ideologii eksportowanej przez przyszłego Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jako katolik, zwolennik prawa natury, Polak i konserwatysta oczekuję, że Ameryka przestanie propagować na cały świat równouprawnienie („tolerancja”) dla homoseksualizmu i innych niestandardowych zachowań seksualnych. Czasami można było ostatnio odnieść wrażenie, że kraje zaprzyjaźnione z USA musiały, jako warunek tejże przyjaźni, wprowadzać dla mniejszości seksualnych rodzaj „specjalnego traktowania”. I nawet szukający z USA antychińskiego przymierza Wietnam musiał zalegalizować związki jednopłciowe. Kto myślał w tej kwestii inaczej nie był i nie mógł być sojusznikiem Waszyngtonu, chyba, że spał na ropie naftowej jak Arabia Saudyjska.
Druga kwestia dotyczy polityki zagranicznej i dla fizycznego istnienia świata jest nawet ważniejsza. Popierałem Donalda Trumpa, ponieważ stałem na stanowisku, że TRUMP ZNACZY POKÓJ. Mam już po dziurki w nosie tych wszystkich amerykańskich wojen i wojenek „w obronie wolności”, „dla szerzenia demokracji”, „w imię praw człowieka”. Mam dość tych wszystkich „interwencji pokojowych” i „misji humanitarnych”, których istotą było obracanie w perzynę kolejnych krajów, które nie chciały poddać się amerykańskiemu dyktatowi. Dziś jest to Serbia, Libia czy Irak, jutro będzie to Polska. Każde państwo ma przyrodzone prawo do suwerenności wewnętrznej i zewnętrznej i nie jest normalna sytuacja, w której jedno państwo przywłaszcza sobie prawo do rozkazywania, nadzorowania i karania całego świata. Zaczynało to coraz bardziej przypominać jakąś stalinowską tyranię globalną, tyle, że nie w imię interesu światowego proletariatu, lecz światowych wielkich korporacji, koncernów zbrojeniowych i firm naftowych.
Co więcej, sytuacja międzynarodowa zaostrzała się i musiała się coraz bardziej zaostrzać, skoro w ostatnich latach Stany Zjednoczone relatywnie słabły. Działo się tak dlatego, że wydatki zbrojeniowe zaczynały dosłownie dławić amerykańską gospodarkę, wpędzając ją w coraz to większe zadłużenie. Poza tym szybko w siłę rośli oponenci Amerykanów, a mianowicie Rosjanie i Chińczycy. Widać było, że koalicja neokonów i Clintonów szykuje się do walki zbrojnej o panowanie nad światem. Pierwszym celem miała być Rosja, a drugim Chiny. W końcu od wielu miesięcy żyjemy pod prawdziwą nawałą amerykańskiej propagandy straszącej nas rosyjskim atakiem, który ma nastąpić lada chwila. Było już tyle „wycieków” terminów tych ataków, że zaczynało to coraz bardziej przypominać zapowiedzi końca świata z kalendarza Majów. Ale przecież czemuś to wszystko miało służyć. Czemu? Śmiem przypuszczać, że przygotowaniu świata na konflikt amerykańsko-rosyjski, skoro w Moskwie nie udało się przeprowadzić żadnej „kolorowej rewolucji”, jak na kijowskim Majdanie. Wybór Hillarzycy Clinton był wyborem waszyngtońskiej partii wojny, silnie powiązanej z amerykańskimi koncernami zbrojeniowymi, zacierającymi ręce na samą myśl o wielkich zamówieniach publicznych.
Wybór Donalda Trumpa to wybór partii pokoju. Trump reprezentuje tę część amerykańskiej opinii publicznej, która ma już dość wiecznych wojen, których celem jest utrzymanie amerykańskiej hegemonii nad światem i korzystnych warunków dla ekspansji wielkich amerykańskich korporacji, szczególnie zaś dla prosperity koncernów zbrojeniowych. Głosując na Trumpa Ameryka powiedziała, że nie chce już wykrwawiać się i płacić podatków na utrzymanie gigantycznej infrastruktury militarnej. Ameryka powiedziała, że jest gotowa zrezygnować ze światowego przywództwa na rzecz tego, co w tradycji europejskich stosunków międzynarodowych zwano mianem „koncertu mocarstw”. Stany Zjednoczone będą zarządzać Ameryką, Rosjanie obszarem postsowieckim, Chiny Dalekim Wschodem, Europejczycy Europą (w jakiej formie to zadecyduje wynik Marine Le Pen w wyborach prezydenckich we Francji w 2017 roku). Światowa tyrania Ameryki kończy się, ginie świat jednobiegunowy, na rzecz systemu policentrycznego, o wielości ośrodków. Monopol jednego zostanie zastąpiony oligopolem wielkich potęg. Dla krajów takich jak Polska to szansa na odzyskanie wolności. Vivat Donald Trump!
Adam Wielomski
Tekst ukazał się w tygodniku „Najwyższy Czas!”