Ziętek-Wielomska: Neokolonializm, czyli proletaryzacja państw i narodów. Jego powstanie i upadek

Neokolonializm stanowi bez wątpienia mocno udoskonaloną wersję kolonializmu, który charakteryzował się otwartym używaniem przemocy, a przez to był widoczny dla wszystkich – ofiar, „katów” i obserwatorów. Wszystko to czyniono jawnie, i to nawet w świetle prawa. Kolonie miały swój własny status uregulowany normami prawa międzynarodowego. Państwa kolonialne w drodze różnych porozumień przyznawały i uznawały swoje prawa do kolonii, terytoriów zamorskich, protektoratów, kondominiów etc. Przykładem tych praktyk była konferencja berlińska, zwana także konferencją kongijską, która odbywała się w latach 1884-1885 w celu ustaleniu podziałów aneksji terytorialnych w Afryce. Jednym z jej postanowień było choćby ustanowienie obszaru dorzecza Kongo prywatną (sic!) własnością króla belgijskiego Leopolda II, który wskutek niewolniczej pracy i bestialskich mordów doprowadził do śmierci od kilku do kilkunastu milionów mieszkańców tego kraju. Podczas konferencji berlińskiej podjęte zostały także ustalenia dwustronne pomiędzy europejskimi państwami w zakresie podziałów terytorialnych na spornych obszarach. Rzecz postawiono jasno i otwarcie: kolonie służyć miały rozwojowi i interesom metropolii, więc ich zasoby, w tym ludność, bogactwa naturalne, ziemia były tylko i wyłącznie przedmiotem eksploatacji. Silniejsi podbijali słabszych i wykorzystywali ich w świetle prawa do swoich własnych celów, nie licząc się zupełnie z dobrem i interesem podbitych.

Wraz z utworzeniem ONZ i rozpoczęciem procesów dekolonizacji tego typu praktyki zostały oczywiście zakazane. Podstawą prawa międzynarodowego stało się prawo narodów do samostanowienia i przyznano je także ludom zamieszkującym byłe kolonie. Jeśli chodzi o sam rozwój prawny, to rzeczywiście była to zmiana olbrzymia i dla każdego zwolennika instytucji państwa narodowego oraz idei narodowej jak najbardziej słuszna! Był to prawdziwy postęp w stosunku do świata, w którym mocarstwa kolonialne „kroiły” sobie świat niczym tort i „przyklepywały” swoje podboje w drodze podpisywania umów i traktatów. Sama zasada prawa narodów do samostanowienia jest słuszna, ale niestety w większości przypadków pozostała tylko na papierze.

Poza uzyskaniem formalnej suwerenności byłe kolonie nie uzyskały tzw. suwerenności materialnej, żeby użyć tutaj pojęcia z dziedziny filozofii prawa prywatnego, w której odróżniamy wolność formalną i materialną. Wolność formalna związana jest ściśle z podmiotowym prawem do zawierania umów cywilnoprawnych wynikającym z zasady swobody zawierania umów, która po raz pierwszy w nowożytnej kontynentalnej Europie pojawiła się w ustawodawstwie Rewolucji Francuskiej a następnie w kodeksie Napoleona. Nie uwzględniała ona jednakże faktycznej pozycji stron umowy, w tym tzw. asymetrii siły, np. między XIX-wiecznym właścicielem fabryki a pozbawionym wszelkiej ochrony prawnej robotnikiem. Ten stan rzeczy w przeciągu XIX w. zaczęły kontestować różne nurty socjalistyczne czy też po prostu zwolennicy polityki socjalnej państwa, którzy wskazywali na to, że sama formalna zasada wolności umów stała się narzędziem panowania bogatych nad biednymi. To bogaci bowiem faktycznie piszą umowy i ustalają warunki korzystne dla siebie, a biedni mogą tylko je przyjąć albo odrzucić w całości. W ten sposób rozpoczął się liczący już ponad 150 lat namysł nad tym, jakie warunki muszą być spełnione, aby formalna zasada wolności umów nie była narzędziem „materialnej” niesprawiedliwości, lecz by obie strony w równym stopniu mogły z niej korzystać dla osiągania własnych interesów.

Analogiczny problem pojawia się w stosunkach między państwami. Także i tutaj można mówić o suwerenności formalnej i materialnej. Suwerenność formalna zewnętrzna, a więc w stosunkach międzynarodowych, polega na tym, że państwo może podpisywać umowy międzynarodowe, utrzymywać armię, prowadzić politykę zagraniczną, utrzymywać placówki dyplomatyczne, jego przedstawiciele zasiadają w ONZ, a integralność terytorialna jest chroniona przez prawo międzynarodowe etc. Suwerenność formalna wewnętrzna wyraża się poprzez stanowienie prawa krajowego, utrzymywanie administracji, służb porządkowych i prowadzenie polityki w rożnych obszarach – gospodarczym, energetycznym, edukacyjnym, kulturowym etc. Formalna suwerenność nie musi jednak iść w parze z faktyczną siłą i materialnymi możliwościami prowadzenia autentycznie samodzielnej, autonomicznej polityki we własnym interesie. Stąd też ponad 100 lat temu pojawiło się pojęcie „narodów proletariackich”, czyli takich, które są jak proletariusze w stosunku do najbogatszych państw i ponadnarodowych grup interesu, w tym finansjery i wielkiego kapitału. Owszem, władze takich państw podpisują umowy z mocarstwami czy przedstawicielami wielkiego kapitału, ale to ci drudzy te umowy piszą, a czynią to ze szczególnym naciskiem na swój własny interes.

Państwa-proletariusze często nie mają żadnego wyboru, gdyż są ekonomicznie czy militarnie tak słabe, że w całości zależne od mocarstw i ponadnarodowych instytucji, wobec czego muszą się godzić na każde warunki, żeby tylko przeżyć. I na tym właśnie polega neokolonializm. Formalnie – wszyscy są równi, ale materialnie, w rzeczywistości – silniejsi nadal eksploatują słabszych, którzy nie posiadają narzędzi do tego, by realnie prowadzić samodzielną politykę.

Formy neokolonializmu

Neokolonializm może przybierać mniej lub bardziej zawoalowaną formę. Wiele narodów i państw „proletariackich” ma pełną świadomość swojej sytuacji i dobrze zdaje sobie sprawę z tego, że jest obiektem eksploatacji. Czują one swoją bezsilność i wskutek tego narasta w nich nienawiść do aroganckich „kapitalistów”, którzy z pięknymi frazesami na ustach wypowiadanymi choćby przed kamerami telewizyjnymi dla swoich wyborców bez żadnych skrupułów kontynuują stare praktyki. „Kapitaliści” muszą tylko obsadzić kluczowe instytucje państw neokolonialnych uległymi wobec siebie „zarządcami”, którzy – formalnie – jako prezydenci, premierzy, ministrowie, dyrektorzy urzędów etc. danych państw neokolonialnych będą realizować interes państwa-kolonialisty. Zazwyczaj nie trudno wyhodować takie pseudoelity. Ponieważ mówimy tutaj o biednych państwach i narodach, walizka z dolarami często załatwia sprawę. A czymże jest owa walizka wobec zysków, które potem się z takiej neokolonii czerpie…

Bardziej rozwinięta jest natomiast praktyka „hodowania” pseudoelit poprzez stypendia, wyjazdy zagraniczne, możliwość robienia kariery w różnych prestiżowych instytucjach i zwyczajną indoktrynację. Osoby, które przeszły taką ścieżkę, zazwyczaj całkowicie przyswajają sobie punkt widzenia państwa-kolonialisty i często nawet nie mają już świadomości tego, że są tylko narzędziem w czyichś rękach albo przynajmniej nie chcą o tym myśleć. To jest bardziej wysublimowana forma neokolonializmu „w białych rękawiczkach”. Oficjalnie państwo-kolonialista wspiera rozwój państwa neokolonialnego, w końcu kształci jego elity, funduje stypendia, przysyła doradców, sprowadza swój kapitał, inwestuje w infrastrukturę etc. Faktycznie jednak wykorzystuje istniejącą asymetrię informacyjną i energo-materialną do tego, by pod płaszczykiem wspierania rozwoju ograniczać prawdziwy rozwój drugiego państwa i „ustawiać je” pod swoje własne potrzeby.

Z największym stopniem zależności neokolonialnej mamy do czynienia wówczas, kiedy cała – bądź prawie cała – ludność państwa neokolonialnego wierzy w to, że obce mocarstwa faktycznie dbają o jego rozwój i że takie państwo naprawdę cieszy się pełną suwerennością. Można powiedzieć iż jest to neokolonializm doskonały. Od państwa-kolonialisty wymaga to dużych umiejętności posługiwania się propagandą, manipulowania percepcją, utrzymywania milionów ludzi w fałszywych przekonaniach na temat ich realnej sytuacji i tworzenia przekonujących fasad, których prawdziwego znaczenia większość nie rozumie. Stało się to możliwe po pierwsze za sprawą mediów „masowego rażenia”, które kreują fałszywy obraz sytuacji i wbijają do głów fałszywe przekonania o rzeczywistości, po drugie, możliwościom sztucznego nakręcania konsumpcji. Generalnie chodzi o stworzenie bardzo przekonującej iluzji rozwoju i dobrobytu, tak by mieszkańcy neokolonii autentycznie wierzyli, że wszystko jest tak, jak być powinno. Dzięki temu są w pełni zadowoleni z konkretnej sytuacji i nie próbują jej zmienić. Bez wątpienia przykładem takiej neokolonii jest Polska, gospodarczo, politycznie i ideologicznie skolonizowana głównie przez USA, Niemcy i Izrael (które to państwa w jednym ze swoich wykładów nazwałam „trójkątem bermudzkim”). Ale oczywiście inne zachodnie byłe potęgi kolonialne – w tym Wielka Brytania, Holandia czy Francja – także uczestniczą w tym procederze. Dlatego też przyjrzyjmy się bliżej tej sprawie właśnie na przykładzie Polski.

Techniki wytwarzania fałszywej świadomości

Esencją fałszywej świadomości jest rozmijanie się tego, co subiektywnie uważamy za „oczywistą oczywistość” z tym, jak się mają sprawy w rzeczywistości. W przypadku polskiej mentalności neokolonialnej chodzi o fałszywe przekonanie, że państwa zachodnie – mówiąc w możliwie najprostszy sposób – „chciały dla nas dobrze”, czyli że rzeczywiście chodziło im o wyzwolenie naszego regionu z rosyjskiej i komunistycznej niewoli, o naszą suwerenność i wolność polityczną, o nasz rozwój gospodarczy i dobrobyt, tak abyśmy mogli „żyć jak na Zachodzie”. Stała za tym niezwykle profesjonalna i wyrafinowana propaganda, głównie amerykańska, która amerykański styl życia podniosła do rangi obiektywnego i absolutnego ideału dla całej ludzkości. Ten ideał to oczywiście demokracja, wolny rynek i konsumpcjonizm. Fałszywość tego przekonania polega oczywiście na tym, że państwom zachodnim w najmniejszym stopniu chodziło o nas, raczej o możliwość przejęcia kontroli nad naszym regionem i eksploatowanie go, a przede wszystkim o niedopuszczenie do tego, by np. Polska rzeczywiście stała się „drugą Japonią”, czyli konkurencją choćby dla gospodarki niemieckiej. Tak pokrótce przedstawiają się przekonania Polaków wobec tego, jak sytuacja wygląda naprawdę.

W celu przeprowadzania operacji neokolonizacji Polski i naszego regionu trzeba było najpierw odpowiednio umeblować i ustawić ludzkie – w tym i polskie – głowy. Stąd też w latach powojennych rozpoczęło się napędzanie konsumpcji w państwach zachodnich dosłownie wszelkim kosztem, aby w ten sposób pokazać mieszkańcom państw socjalistycznych, że w kapitalizmie i demokracji żyje się lepiej. I oczywiście, poziom życia przeciętnego obywatela rósł tam szybciej i lepiej niż w tzw. „demoludach”. Ale koszty tego procesu oczywiście zostały utajnione. A zaliczały się do nich przede wszystkim dodruk dolara i eksportowanie spowodowanej tym inflacji na cały świat, co zostało umożliwione przez okoliczność, że to właśnie dolar był po wojnie światową walutą rezerwową i środkiem rozliczeń międzynarodowych. Do tego amerykańskie koncerny eksploatowały co się dało, używając do tego różnych międzynarodowych instytucji, jak Bank Światowy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Amerykanie mogli więc żyć ponad stan, a inni ponosili tego koszty. Ale dla celów propagandowych działało to doskonale. Maszyneria amerykańskiego przemysłu filmowego robiła co w jej mocy, żeby pod pozorem produkcji filmów fabularnych czy seriali tak naprawdę uprawiać promocję amerykańskiej „drogi życia” (the American way of life). Widzowie na całym świecie oglądali atrakcyjnie nakręcone i ciekawie opowiedziane historie, a w tym samym czasie ich oczy i uszy chłonęły specjalnie zainscenizowane obrazy ludzi szczęśliwych, szczęśliwych – bo mających dostęp do nieograniczonej konsumpcji. Był to chyba najlepiej na świecie przemyślany i przeprowadzony marketing! Więcej: jeśli chodzi o Polaków, to chyba do dziś prawie nikt nie rozumie tego, że był to tylko i wyłącznie marketing, nakierowany na to, by Polacy chcieli być we wszystkim podobni do Amerykanów. I że w ten sposób stworzono nieograniczony wręcz popyt na wszystko, co amerykańskie… Niemcy używali analogicznej strategii, lecz kinematografia odgrywała tutaj oczywiście mniejszą rolę, gdyż z Polski do Niemiec jest bliżej i nawet można było tam pojechać albo zobaczyć coś przywiezionego z RFN przez znajomych. Zasadniczo chodziło o wytworzenie przekonania, że Zachód to raj. Nie mówiono o długach państw zachodnich, które te zaciągały na potrzeby finansowania tej maszynki sztucznego napędzania dobrobytu; nie mówiono o prywatnych długach ludzi zniewolonych konsumpcjonizmem; nie mówiono o epidemii uzależnień, depresjach, samobójstwach, rozpadzie więzi międzyludzkich czy wręcz mentalnej degradacji ludzi; o zanieczyszczaniu środowiska i tonach śmieci; o coraz większej potędze prywatnych korporacji, których politykę swego czasu Noam Chomsky nazwał totalitaryzmem korporacyjnym. Wszystkie koszty tej operacji budowania jednej wielkiej zachodniej wioski potiomkinowskiej były skrzętnie ukrywane, a jeśli ktoś o nich mówił, to był „agentem Kremla”, szerzącym „komunistyczną propagandę”.

Stąd też upadek ZSRR dla Polaków miał status równy paruzji, gdyż był fetowany jako nadejście amerykańskiego mesjasza, który wyzwoli Polaków z rosyjskiej i komunistycznej niewoli, a potem wprowadzi do raju zachodniej demokracji i konsumpcjonizmu. Historia się zakończyła, Dobro pokonało Zło, dbanie o narodowe interesy było piętnowane jako prymitywny egoizm zakłócający harmonijną współpracę wszystkich narodów w tym ziemskim raju, gdzie wszyscy ponoć stali się już tylko braćmi i siostrami cieszącymi się demokracją i dobrobytem. A elity państw zachodnich liczyły zyski, które były gigantyczne. Albowiem trzeba było – oczywiście – nowo zdobytym neokoloniom dać poczucie dobrobytu; trzeba było na nich w końcu zarobić. Stąd zamiast czołgów przybyli przedstawiciele zagranicznych firm, którzy budowali tutaj swoje fabryki i markety, tak by ludność autochtoniczna miała gdzie zarabiać, by potem mieć za co kupować zagraniczne produkty. Konstrukcja prosta jak cep. A ludność nie czuła się podbitaa i eksploatowana, gdyż wierzyła w perfekcyjnie skonstruowany mit „wyzwolenia” i „odzyskania niepodległości”, potwierdzany przez sukcesywne podnoszenie się własnej stopy życiowej. Media zostały do tego skolonizowane przez obcy kapitał albo osoby całkowicie zindoktrynowane zachodnią propagandą, zaś osób wskazujących na to, co się realnie dzieje, po prostu nie zapraszano albo ośmieszano je. Organizowano pozorowane debaty i dyskusje, w których brali udział reżimowi eksperci. Nałożono całkowite embargo na informacje, które mogłyby zdemaskować neokolonialny charakter polityki zachodniej. Polacy upajali się konsumpcją, więc czego można było chcieć ponadto?

Tutaj docieramy do głównego problemu neokolonializmu. Większość współczesnych ludzi oburza się oświadczeniami państw kolonialnych o tym, że przecież podnosiły poziom cywilizacyjny autochtonów, co z punktu widzenia kultury materialnej było bezsprzecznie faktem. Metropolie budowały drogi, budynki użyteczności publicznej, szkoły, szpitale. Ci sami ludzie nie widzą jednak problemu w tym, że na globalnym wolnym handlu skorzystała garstka najbogatszych elit postkolonialnych – byli i są to często dokładnie ci sami ludzie, te same rodziny, te same firmy, którzy eksploatują obecnie tanią siłą roboczą na całym globie, oferując w zamian możliwości nabywania swych produktów… Jednym słowem: konsumpcja ponad wszystko! I na tym polega esencja neokolonializmu: udział w konsumpcjonizmie za cenę zablokowania własnych możliwości produkcyjnych. W najbardziej zaawansowanej wersji neokolonializmu, jak to jest w przypadku Polski, ludzkie umysły są już tak kontrolowane, że nie odczuwają potrzeby posiadania własnego przemysłu, gdyż to co zagraniczne i tak jest przecież lepsze. Po co mieć więc własne?

Konsumpcja i produkcja, komunizm i kapitalizm

Dotykamy tutaj niezwykle ważnego zagadnienia o znaczeniu globalnym, czyli kwestii własności. Istotą neokolonializmu jest to, że daje ludności gospodarczo podbitej pewien udział w możliwościach konsumpcyjnych, ale bez dostępu do własności środków produkcji, mówiąc językiem Karola Marksa. Tutaj znowu pojawia się analogia do relacji między kapitalistami a robotnikami. Jak wiadomo, Karol Marks swoją pewność co do wybuchu rewolucji komunistycznej opierał na przekonaniu, że kapitaliści będą tak chytrzy, że nigdy nie podniosą pensji robotnikom i będą je zawsze utrzymywać na minimalnym poziomie, umożliwiającym tylko i wyłącznie biologiczną reprodukcję proletariatu. W takiej sytuacji proletariat nie miałby kompletnie nic do stracenia i w końcu wyzwolony ze swojej fałszywej świadomości przez komunistów ruszyłby do walki o swoje prawa. Stało się jednak inaczej. Pomijając fakt, że komunizm zapanował w państwach, w których kapitalizmu nie było, to tam gdzie kapitalizm był, komunizm przegrał. Zwięźle wyraził to lewicowy filozof Alexandre Kojève, który wskazał na to, że największym marksistą XX w. był Henry Ford, który swoim pracownikom tak podniósł pensje, że stać ich było na zakup samochodów, które sami w jego fabrykach produkowali… Kapitaliści przechytrzyli Marksa, gdyż zrozumieli, że podniesienie pensji leży w ich własnym interesie, bo przecież ktoś te dobra kupować musi, i to tak żeby oni mogli na tym zarobić… W ten sposób powstało społeczeństwo konsumpcyjne, które opierało na tym, że biedni wydawali wszystko, co mają na konsumpcję, często popadając przy tym w zadłużenie w bankach, zaś bogaci zarabiali na tym i gromadzili coraz większe majątki.

Analogicznie powstał neokolonializm, w szczególności w naszym regionie po upadku ZSRR. Polskim robotnikom pozamykano polskie fabryki, wybudowano nowe, zagraniczne, dano lepsze pensje i możliwości zakupu zagranicznych produktów. Oczywiście Polacy zakładali także swoje własne firmy, ale z punktu widzenia logiki kapitalistycznej, w większości nie stanowią one „własności środków produkcji”, gdyż pełnią funkcję usługową w stosunku do firm zagranicznych. Sprzedają obce produkty czy technologie, oferują usługi oparte na takich technologiach albo produkują podzespoły do np. niemieckich samochodów, które potem sprzedawane są właśnie jako niemieckie, nawet jeśli większość ich części została wyprodukowana poza Niemcami. Prawdziwa własność środków produkcji obejmuje technologię, projekty, pełne zaplecze rozwijające myśl techniczną, patenty, cały proces produkcyjny jak i dystrybucyjny, wykształcone kadry i procedury rekrutowania czy też kształcenia tej kadry, ponadto markę oraz marketing. I to jest to, czego państwa neokolonialne nie posiadają. Dlatego są państwami „proletariackimi” w stosunku do bogatych metropolii, jak ma to miejsce w przypadku Polski i Niemiec.

Dlaczego stanowi to problem? Wróćmy do naszej analogii między robotnikiem a kapitalistą. Nasz proletariusz po rewolucji Forda żyje z pensji, za którą może sobie kupić samochód, pralkę, lodówkę, a nawet może i dom oraz pojechać na wakacje. Nadal jest jednak tylko pracownikiem najemnym i nigdy nie zaoszczędzi tyle, żeby założyć własny biznes. Co więcej, jest do tego zniechęcany, bo zdaje mu się, że tak wygodniej, bo ukazuje mu się bariery dla wchodzących na rynek. W ten sposób będzie trwale egzystencjalnie zależny od właściciela firmy, który będzie coraz bogatszy. Idźmy dalej. Proletariusz XXI wieku żyje w świecie czwartej rewolucji przemysłowej a właściciel jego firmy zainwestował w automatyzację oraz sztuczną inteligencję i dochodzi do wniosku, że właściwie pracowników już prawie nie potrzebuje. Ludzie tracą pracę, a z mediów dowiadują się, że pewnie już jej nigdy nie znajdą, bo sztuczna inteligencja (SI) i roboty wykonają ich pracę lepiej. Oczywiście jak bumerang wraca pytanie o to, kto będzie kupował np. samochody, przecież nie roboty i SI… Bezrobotnych proletariuszy nie będzie już na nie stać i nie będą też już ich potrzebować, skoro nie będą jeździć do pracy… Robi się nieprzyjemnie, ktoś rzuca hasło „depopulacja”, jakiś miliarder mówi o tym, że trzeba zredukować liczbę ludności do stanu sprzed rewolucji przemysłowej. I to jest mniej więcej ten moment, w którym się znajdujemy. Wydaje się, że elity post– i neokolonialne preferują chyba model depopulacji, nawet za cenę zmniejszenia swoich zysków, ale chyba zamierzają zrekompensować to sobie przez totalną kontrolę tej części społeczeństwa, która pozostanie przy życiu. Czyli władza dla władzy, zamiast coraz większej „kasy”. Na tym właśnie polega asymetria władzy związana z własnością środków produkcji i jej brakiem. Środki produkcji to podstawa zabezpieczenia swoich egzystencjalnych interesów, gdyż w realiach czwartej rewolucji przemysłowej bogaci zamierzają decydować o życiu i śmierci tych biedniejszych. Brak własności środków produkcji oznacza egzystencjalną zależność od tych, którzy ją posiadają. Doskonale rozumiał to Karol Marks. Zachodnia, antykomunistyczna propaganda sprawiła jednak, że nikt już prawie go nie czyta i wierzy w dobroć różnych Rotschildów, Gatesów czy Rockefellerów. Co więcej, wyżej wymienieni pracują nad tym, żeby ludzie już nawet towarów konsumpcyjnych na własność posiadać nie chcieli… A jeśli ktoś twierdzi, że na tym właśnie polega „marksizm kulturowy”, że ludzie nawet domów, samochodów, narzędzi czy ubrań nie będą mieli na własność (mimo iż Marks mówił o potrzebie zniesienia własności prywatnej środków produkcji), to jest zwykłym propagandzistą na służbie Rotschildów, Gatesów czy Rockefellerów właśnie, którzy chcą ludzi wywłaszczyć dosłownie ze wszystkiego.

Nie jestem marksistką, o ile chodzi o sposób emancypacji robotników. Moim ideałem jest dystrybucjonizm G.K. Chestertona, który nie bez powodu był jednocześnie zagorzałym nacjonalistą i wrogiem imperializmu oraz kolonializmu. Chesterton podkreślał, że kapitalizm krytykuje za to, że jest w nim… za mało kapitalistów. Dokładnie ten sam zarzut można podnieść w stosunku do neokolonializmu ściśle związanego z neoliberalizmem. „Przekręt” zachodniego antykomunizmu polegał na tym, że w państwach postsocjalistycznych, wraz z pojawieniem się tam zachodniego kapitału, wcale nie przybyło prawdziwych kapitalistów! Bo ci nadal żyją na Zachodzie, a swoje zyski tylko zwiększyli, gdyż cały dochód związany z produkcją i handlem wypływa z państw postsocjalistycznych do zachodnich metropolii. W ten sposób utrwala się asymetria np. między gospodarką polską a niemiecką. Kto produkuje, ten zbiera wiedzę, doświadczenie, rozwija technologie, umiejętności zarządzania ludźmi, nadzorowania procesów produkcji, dystrybucji, logistyki, buduje swoją sieć wpływu, kontakty, buduje swoją markę, wizerunek, grono klientów. To potężny kapitał! A kto produkuje, ten sprzedaje, zatem zarabia i może kumulować, może też inwestować w dalszy rozwój. To jest postawa osoby autonomicznej, suwerennej, która chce być na swoim, być sama sobie panem, chce własność. To ideał Chestertona, to także mój ideał i ideał każdego, kto prawo narodów do samostanowienia traktuje poważnie! Kto produkuje, ten ma i decyduje, kto i na jakich warunkach co dostanie. Jest niezależny.

Kolonizacja głów

W Polsce, jako absolutnie idealnej neokolonii, większość ludzi takiej potrzeby niezależności narodowej wcale nie posiada. Dostęp do konsumpcji na zachodnią modłę całkowicie zaspokaja ich wszelkie aspiracje życiowe, a trudnych pytań o długofalowe negatywne konsekwencje takiego stanu rzeczy ludzie sami sobie nie stawiają. Tym samym w szczególności Niemcy całkowicie osiągnęli swoje cele gospodarcze co do Polski – mają wreszcie swoją wymarzoną kolonię, czyli tanią siłę roboczą, rynek zbytu na swoje produkty i całkowitą pewność, że Polakom nie przyjdzie do głowy chcieć produkować, tworzyć coś własnego i stanowić realną konkurencję dla gospodarki niemieckiej. Mogą spać spokojnie, większość Polaków jest w pełni zadowolona z istniejącego stanu rzeczy. Dobra robota, panowie – można by rzec – w 1939 r. kiepsko się za to zabraliście. Polska gospodarczo dla Niemiec stała się tym, co tzw. republiki bananowe dla USA.

Neokolonializm wtedy staje się trwałą formą panowania, jeśli dokona kolonizacji głów. Czyli skutecznie zablokuje rozwój ambicji ludu podbitego do tego by reprezentować wyższą formę egzystencji niż tę ograniczoną do konsumpcji tego, co „panowie” im przyznają – na swoich własnych warunkach oczywiście. Jeśli nie ma woli, by zmienić istniejący stan rzeczy, wyrwanie się z tej formy zależność w oczywisty sposób nie jest możliwe. Inaczej jest w przypadku, kiedy ludność zdaje sobie sprawę ze swojej sytuacji i chciałaby ją zmienić. Tutaj problemem może być brak wiedzy, umiejętności, kapitału, technologii, blokowanie możliwości rozwoju przez obce kanały wpływu, które mogą tłamsić czy nawet eliminować jednostki ambitne, mogące realnie zaszkodzić ich interesom. Ze względu na przewagę i asymetrię trudno jest się wydobyć z takiego stanu.

Państwem, które przerwało taki stan rzeczy, a co jest czymś nowym w naszej najnowszej historii, są bez wątpienia Chiny. To peryferia – mówiąc językiem Immanuela Wallersteina – które zdołały zrzucić z siebie jarzmo neokolonialnej zależności od centrum, i stały się dla Zachodu prawdziwym wyzwaniem. Budowane przez nich BRICS przyciąga wszystkie ofiary zachodniego kolonializmu i neokolonializmu, które straciły jakąkolwiek nadzieję, że „Zachód się zmieni” i rzeczywiście zacznie traktować je jako równorzędnych partnerów. Trochę niby żona alkoholika, która – straciwszy wszelkie złudzenia co do tego, że „on się zmieni” – odchodzi i układa sobie życie na nowo. Tak samo jest z państwami tzw. Globalnego Południa, które często Zachodu nienawidzą albo przynajmniej odczuwają duże rozżalenie i rozczarowanie, bo przestały wierzyć we wszystkie frazesy i obietnice o poszanowaniu praw człowieka oraz samostanowienia narodów, o trosce o rozwój krajów zacofanych etc. Przyłączają się one do BRICS, mając nadzieję, że w oparciu o chińskie technologie i chiński kapitał wydźwigną się z poniżającego statusu neokolonii. Wierzą, że skoro Chinom się udało, to im też się uda.

Pozostaje mieć nadzieję, że rzeczywiście jesteśmy świadkami początku prawdziwego procesu dekolonizacji, ale już nie „formalnej”, lecz „materialnej”, czyli wyrównywania autentycznych możliwości rozwoju i zmniejszania się istniejących asymetrii. Wiele wskazuje na to, że tak jest. Sprawa jest o tyle ciekawa, że jeśli Chiny rzeczywiście odegrają taką rolę, to oznaczałoby to, że proces realnej dekolonizacji rozpoczęło państwo oficjalnie stojące na gruncie ideologii komunistycznej, aczkolwiek z realnym marksizmem niemające nic wspólnego… To nawet nie trzecia droga między Marksem a Fordem, to w istocie chińska droga. Co oznacza z kolei, że państwo to, a raczej jego mieszkańcy, nie dali sobie skolonizować głów obcymi pomysłami, tylko stworzyli sobie swoje własne. I właśnie dobry pomysł własny stoi na początku każdej drogi do wolności!

Kiedy bez dokładnego sprawdzenia przyjmujemy gotowe obce rozwiązania, obcą chęć „pomocy” i udawaną troskę, to mamy pewność, że stoi za tym obcy gotowy „pomysł na nas”, na to w jaki sposób mamy być przydatni dla kogoś. Takie oferty można oczywiście przyjąć, ale tylko wtedy naprawdę z nich skorzystamy, jeśli będziemy mieć własny pomysł na to, jak wykorzystać je adekwatnie do własnej sytuacji. Wolność zaczyna się w głowie! Dlatego też państwa zachodnie tyle trudu wkładają w to, by utrzymywać ludzi w fałszywym przekonaniu, że poza zachodnimi wzorcami demoliberalizmu nie ma możliwości rozwoju i życia w dobrobycie. Globalne Południe już w to nie wierzy i dlatego znalazło się na początku własnej drogi do wolności. Prawdziwa wolność zaczyna się wtedy, kiedy chcemy wziąć własne sprawy we własne ręce i przestajemy opierać się na „trosce” innych, tylko tworzymy własny pomysł na siebie i zdobywamy własne środki potrzebne do realizacji naszych pomysłów.

Oby przybywało państw i narodów, które pójdą dokładnie tą drogą. Świat przez to stanie się znowu bardziej różnorodny, barwny i ciekawy, gdyż ludzkość zrzuci z siebie jarzmo odgórnej uniformizacji realizowanej na potrzeby globalnych, totalitarnych korporacji, które cały świat ustawiają pod siebie. Ludzie staną się kimś więcej niż biernymi konsumentami pracującymi na najbogatszych tego świata. Zaczną tworzyć, działać, budować, zmieniać siebie i swoje otoczenie, ulepszać swój świat. Potencjał ludzkości jest olbrzymi a neokolonializm sztucznie go blokuje, by najbogatsi mogli być jeszcze bogatsi i by mogli mieć cały świat na własność, decydując o życiu i śmierci miliardów ludzi. To nowotwór, choroba ludzkości, pasożyt, który musi być zniszczony, gdyż inaczej doprowadzi swojego żywiciela do śmierci. Wydaje się, że państwa BRICS są świadome tego, że naprawdę walczą o swoje przeżycie. A przy okazji także i nasze, nawet jeśli prawie nikt tego w Polsce nie rozumie, a ci którzy o tym mówią, są oczywiście mieszani z błotem jako „komuniści”, „agenci Kremla” czy „ruskie onuce”. Propaganda z czasów zimnej wojny nad Wisłą ciągle działa, co pokazuje, że Polacy w latach 80. zatrzymali się w rozwoju, czego w większości nie rozumieją, gdyż właśnie na tym polega neokolonializm doskonały.

Magdalena Ziętek-Wielomska – Instytut Badawczy Pro vita bona

Tekst ukazał się w „Nowoczesnej Myśli Narodowej”.


Dziękujemy za zainteresowanie naszym czasopismem. Liczymy na wsparcie informacyjne: Państwa komentarze i polemikę z naszymi tekstami oraz nadsyłanie własnych artykułów. Można nas również wpierać materialnie.

Dane do przelewów:
Instytut Badawczy Pro Vita Bona
BGŻ BNP PARIBAS, Warszawa
Nr konta: 79160014621841495000000001

Dane do przelewów zagranicznych:
PL79160014621841495000000001
SWIFT: PPABPLPK

Click to rate this post!
[Total: 16 Average: 3.8]
Facebook

43 thoughts on “Ziętek-Wielomska: Neokolonializm, czyli proletaryzacja państw i narodów. Jego powstanie i upadek”

  1. Oczywiście jest dokładnie na odwrót. Szanse na rozwój i dołączenie do krajów rozwiniętych, cywilizowanych i bogatych, mają tylko te kraje, które wdrożą u siebie podobne rozwiązania ustrojowe i społeczne. W epoce postindustrialnej istnieje bowiem tylko jeden (najprawdopodobniej) optymalny, zapewniający największą wydajność gospodarki, model ustrojowy i ten kraj osiągnie wyższy poziom rozwoju, który bardziej zbliży się do tego optimum. Dlatego też kraje rozwinięte stopniowo upodabniają się do siebie, czyli „amerykanizują”, bo właśnie USA jest stosunkowo blisko, aczkolwiek wcale nie najbliżej, tego optimum położone.

    Te kraje niezachodnie, którym się to udało, czyli Japonia, Korea, Tajwan, czy Singapur, upodobniły się również do Zachodu kulturowo.

    Do tych krajów nie należą wszakże Chiny (ChRL), a ich model ustrojowy jest bardzo daleko od optymalnego, za to bardzo bliski modelowi rosyjskiemu. Zresztą całe BRICS jest właśnie takie. Prymitywne, zacofane, niewydolne i biedne.

    Wydajność gospodarki chińskiej (PKB przeliczone na godzinę pracy) jest na poziomie Paragwaju o Maroko i wynosi:

    21% wydajności niemieckiej
    32% japońskiej
    34% … polskiej (sic!!!)
    35% koreańskiej
    29% tajwańskie
    21% amerykańskiej.

    I co gorsza dla ChRL, już od ponad dekady ten gigantyczny dystans przestał się w ogóle zmniejszać. Nie jest zatem ChRL żadnym alternatywnym wzorcem względem zachodniego.

    Trend odchodzenia od własności (np samochodu) na rzecz najmu wynika zaś z uwarunkowań ekonomicznych. Nie opłaca się kupować jakiegoś dobra, które realnie użytkuje się tylko przez kilka procent czasu. Mnóstwo ludzi jeździ dzisiaj na nartach, ale bardzo niewielu posiada sprzęt narciarski na własność, bo tylko zagraca on przestrzeń mieszkalną.

    Spadające, w miarę akumulacji kapitału, stopy procentowe sprawiają, że dochód z własności kapitału (np nieruchomości) też staje się coraz niższy. W granicy tego trendu bardziej będzie się opłacało być śmieciarzem niż rentierem. W końcu człowiek żyje właśnie po to, żeby konsumować, a nie żeby produkować. Produkcje jest jedynie środkiem do celu, jakim jest konsumpcja. Większość ludzi nie miała by nic przeciwko temu, aby tylko konsumować bez produkcji, natomiast nie ma w ogóle takich, którzy by tylko chcieli produkować, bez konsumpcji.

    Postulowany w powyższym artkule powrót do czasów PRL, w którym Polacy mieliby wrócić do tyrania za nędzne grosze, nie jest w ogóle atrakcyjny i nie należy się dziwić że PIS przegrał wybory.

    1. Panie pilaster mam do pana tylko dwa pytania.
      1. Czy faktycznie tyrał w PRL za nędzne grosze?
      Bo moja mama, będąc wdową, której wojna przerwała edukacje na 4 klasie szkoły powszechnej, zarabiała na tyle że nigdy nie szukałem żywności na śmietniku i stać ją było na wysłanie mnie i mojego młodszego brata na studia.
      2. Czy faktycznie żył pan w Singapurze czy w Tajwanie, z rodziną, i pracował na miejscu na jej utrzymanie przez okres powiedzmy 3-5 lat.
      Bo mój syn żył i pracował w Tajwanie i opowiadał nam o ogromie biedy w tym kraju.
      Jeśli nie, to proszę się nie wypowiadać na tematy o których ma pan bardzo mgliste pojecie.

      1. W 1989 roku średnie zarobki w Polsce wynosiły 10% zarobków w ówczesnym RFN. O jakiejkolwiek rozpasanej konsumpcji nie było mowy. I komu to przeszkadzało?

        1. Szkoda tylko że pilasterek nie wie, że ceny dóbr w Polsce w 1989 roku też stanowiły ułamek cen w RFN, dlatego posiadacz niewielkiej ilości marek zachodnioniemieckich w RFN był biedakiem a w Polsce bogaczem. Ale o tym w podręczniku młodego agitatora nie napisali…

          1. Ceny dóbr konsumpcyjnych w PRL, nabywanych w PEWEXie, czy w Baltonie były takie same jak na Zachodzie. Ich PRLowskie odpowiedniki (tzw. produkcja antyimportowa) formalnie były tańsze, ale jakościowo nie umywały się od prawdziwego towaru pod żadnym względem. W ramach eksperymentu w latach 80 jeden z polskich ekonomistów wysłał kupione w prlowskim sklepie buty do znajomego w Austrii z pytaniem ile takie buty kosztowałyby w Austrii. Okazało się, że obuwia o tak słabej jakości w Austrii nikt by nie chciał wziąć nawet za darmo.

            Nawet jednak, gdyby zignorować tę przepastną różnicę i porównać zarobki według parytetu siły nabywczej, przy założeniu, że samochód marki syrena FSO był tak samo użyteczny jak volkswagen golf, to i tak różnica pomiędzy PRLem a ówczesnym RFN była trzykrotna.

    2. „Trend odchodzenia od własności (np samochodu) na rzecz najmu wynika zaś z uwarunkowań ekonomicznych. Nie opłaca się kupować jakiegoś dobra, które realnie użytkuje się tylko przez kilka procent czasu. Mnóstwo ludzi jeździ dzisiaj na nartach, ale bardzo niewielu posiada sprzęt narciarski na własność, bo tylko zagraca on przestrzeń mieszkalną.” – oczywiście jest to nieprawda i wynika z dwóch kwestii.
      Po pierwsze, z próby budowania błędnej analogii między nartami a samochodem, co pokazuje, że pilaster jak zwykle z logiki jest nogą. Narty to rozrywka i to stosunkowo droga. Większość ludzi nawet nie mieszka w pobliżu miejsc, w których można pojeździć. Ci, którzy jeżdżą na nartach przynajmniej raz do roku w większości przypadków i tak mają swój sprzęt, bo solidne narty z butami to koszt rzędu 1200 złotych. Wynajem jest więc amortyzowany zakupem po 20 godzinach jazdy na nartach, czyli po średnio 5 dniach. Samochód jest środkiem transportu, więc nie rozrywką a narzędziem koniecznym do realizacji celów zupełnie innego rodzaju niż narty.

      Po drugie, wynajem samochodów w ogóle nie wziął się z uwarunkowań ekonomicznych. Stosunek zarobków do kosztów utrzymania samochodu jest podobny jak 15 lat temu, sposób użytkowania samochodu również a wypożyczalnie istniały już wtedy i jakoś nie odchodzono na ich rzecz od posiadania auta. To jest efekt liberalizacji mentalności – o własność trzeba dbać a ludziom nie chce się tego robić. Nie chcą niczego dawać od siebie, tylko chcą żreć, co pilaster nazwał „konsumowaniem” jako prymarnym celem życia człowieka (co jest obrzydliwe i pokazuje żenujące standardy pilastra). W efekcie nie mamy do czynienia z zachowaniami ludzkimi tylko zwierzęcymi – bezrozumnymi. W natłoku dóbr do skonsumowania coraz mniej osób chce samochód umyć, odkurzyć, zadbać o niego, bo niczym nienażarta świnia chce tylko zeżreć kolejną rzecz. Ten sam mechanizm działa zresztą w warstwie budowania relacji międzyludzkich.

      A najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że pilastra pokraczne rozumienie prymarnego celu człowieka w postaci konsumpcji prowadzi do tego, że 200 kilogramowy grubas w USA jest spełnieniem tego ideału. Fajne standardy 😉 Po co się zastanowić, że konsumpcja jest tylko środkiem do realizacji faktycznego celu człowieka i to dlatego doceniamy ludzi, którzy odpowiednio się odżywiają a nie żrą jak świnie. Ale takie są właśnie skutki bezmyślnego redukcjonizmu, który od lat uprawia pilaster żyjąc w wyimaginowanym świecie.

      1. W Polsce jak wielu zauważyło, jeśli chodzi o ten konsumpcyjny, wielokilogramowy ideał pilastra, najbardziej spełniony w USA to najpierw wystąpił u wielu księży
        Pamiętam jak kumpel zabawnie opowiadał ze 20 lat temu jak to ksiądz przyszedł po kolędzie i nie mógł wbić się w fotel. Jak to mawiają ,przykład idzie z góry’

      2. Tak się przypatruję panów dyskusji i odnoszę wrażenie, że nigdy nie dojdziecie do porozumienia. Pan Sułkowski całkiem sprawnie punktuje pewną niewiedzę pilastra (Marcina Adamczyka), ale ma skłonność do ogniskowania się na szczegółach. Pan Adamczyk myśli zaś kategoriami makro, więc nawet gdy nie ma zbyt dobrego rozeznania w szczegółach, to na poziomie syntez ma rację. Pilaster myśli statystycznie, makroekonomicznie, na poziomie organizacyjnym ekosystemów gospodarczych, bez zbędnego rozdrabniania się, co prowadziłoby do utraty odpowiedniego poziomu ogólności. Jeden z panów skupia się bardziej na pojedynczych drzewach, drugi widzi raczej las i nie wnika w jakieś szczególne, lokalne, czy mikroskopowe uwarunkowania. Dokładnie tak, jak z analizą pojedynczych cząsteczek gazu, albo rozumowaniem na poziomie fizyki statystycznej, gdzie mówimy raczej o temperaturze, gęstości, ciśnieniu czy objętości.

        Jeśli chodzi o wzrostu PKB czy przyrost populacji poszczególnych krajów, bardziej istotne jest myślenie w kategoriach makro. Trzeba sobie zadawać pytania, czy wymieranie narodów jest efektem chwilowym, czy może bardziej długotrwałym. Niemniej ważne jest kwestia charakteru depopulacji – czy trend wskazuje na malenie do zera, czy może przewiduje istnienie jakiejś niezerowej asymptoty, jakiejś stabilizacji i dobicia do punktu równowagowego. W homeostatach istnieją pewne systemy sprzężeń zwrotnych, które po jakimś czasie wyhamowują kolaps, dzięki czemu układ stabilizuje się.

        1. Nie dojdziemy do porozumienia z zupełnie innych przyczyn – tylko jeden z nas ma jakikolwiek warsztat naukowy i ma świadomość, czym jest błąd redukcjonizmu. I żeby nie było, że chodzi tutaj z mojej strony o jakąś bufonadę – nic z tych rzeczy. Ja po prostu mam świadomość jak skrupulatnym trzeba być opisując zjawiska i ile pracy należy włożyć w odpowiednie uformowanie warsztatu. Tę świadomość i wiedzę zdobywa się bynajmniej nie wypocinami na swoim własnym blogu, dodatkowo uciekając od dyskusji, gdy ktoś wykaże ewidentne błędy (jak niegdyś w dyskusji o Hararim, gdy pilaster zwyczajnie łgał, co wykazałem cytatami z samego Harari’ego).

          Gdy piszę o demografii, używam narzędzi odpowiednich do opisu tego zjawiska (jego przyczyn, potencjalnych skutków, etc.). Gdy piszę o kwestiach najmu a pilaster sam nakreślił zakres rozważań kompletnie pomijając fakt, który mógłby wykorzystać mając odrobinę doświadczenia życiowego lub zdolności obserwacji, czyli optymalizacji podatkowej dla np. najmu samochodów, to po prostu bezwzględnie wykorzystuję ten zakres. Kiedyś z nadzieją, że pilaster zacznie pracować nad swoimi ewidentnymi brakami. Teraz tylko po to, by czytających komentarze nie zatruł tymi brakami. No dobrze, jeszcze dlatego, że mam cichą nadzieję, że facet po prostu z tego portalu zniknie, podobnie jak rast, bo regularnie obniżają poziom.

          1. W kwestii najmu samochodów istotna jest przede wszystkim kwestia tego, jaka jest skala zjawiska i czy ma ono obecnie charakter lawinowo narastający, czy może już hamujący. Jeśli odnosimy się wyłącznie do samego zjawiska, ale z pominięciem jego skali, to może okazać się, że wdajemy się w połajanki związane ze sprawami, które mają promilowe znaczenie. Na tej zasadzie mogą spierać się właściciele przyczep kempingowych czy też kamperów z miłośnikami spędzania wakacji w pensjonatach, albo hotelach. W praktyce poziom jednych i drugich, będzie z czasem stabilizował się, przez co wykształcą się odpowiednie proporcje.

            1. Owszem, takiego zbiorczego opracowania nigdzie pilaster nie napotkał, a te dane są przecież kluczowe.

              Dziwiło też zawsze pilastra, że ten wzrost popularności najmu odbywa się w momencie spadku stóp procentowych, które to zjawisko powinno raczej przesuwać punkt równowagi układu w przeciwną stronę – własności. Im niższe stopy procentowe tym większa jest bowiem wartość przyszłych przepływów finansowych. Jeżeli po spłaceniu kredytu, zostanie nam mieszkanie, to jego przyszła wartość (tzw. wartość rezydualna – Residual Value RV) będzie, w warunkach niskich stóp procentowych, będzie w teraźniejszej analizie NPV, bardzo wysoka.

              Z drugiej jednak strony istnieją dwa zjawiska, które pchają układ w przeciwną stronę. Po pierwsze, rozwój technologiczny pozwala na bardzo precyzyjne mikrotargetowanie i tym samym efektywne obniżenie kosztów najmu. Dla najemcy wynajmowanie samochodu na minuty jest o wiele tańsze, niż na dni, jeżeli korzysta on z samochodu np godzinę dziennie.

              Drugim takim zjawiskiem jest drastyczny wzrost ceny czasu. Właściciel danego dobra musi, na jego zarządzanie, poświęcać o wiele więcej swojego czasu niż najemca. Jeżeli zepsuje się własny samochód, trzeba szukać warsztatu, umówić się, pojechać tam, odebrać samochód z naprawy, etc… Jeżeli zepsuje się samochód wynajmowany to po prostu bierze się następny. A czas jest teraz droższy niż kiedykolwiek, ponieważ wybór aktywności, na które można go przeznaczyć jest niebotyczny i ciągle rosnący. A doba nadal ma i będzie miała tylko 24 godziny. Zamiast organizować naprawę samochodu, albo kranu w łazience, można konieczny na to czas, przeznaczyć na coś innego, znacznie bardziej miłego i pożytecznego.

              Założenie, jakie zawsze czynią lewacy, w tym narodowi socjaliści z okolic PIS (to też lewacy) że pod wpływem odpowiedniej propagandy ludzie będą działać wbrew swojemu interesowi, nie jest i nigdy nie będzie spełnione. Można na krótko oszukać dużą grupę ludzi, można na długo oszukiwać mała grupę ludzi, ale nie da się długo oszukiwać dużej grupy ludzi.

            2. Jasne, że skala ma ogromne znaczenie, bo świadczy prawdopodobnie o innym zjawisku, niż liberalizacja mentalności, która ma miejsce jako tendencja w wielu elementach rzeczywistości (podejście do konsumpcjonizmu, relacji międzyludzkich, rodziny, posiadania dzieci). Natomiast faktycznie poza najmem na zasadzie leasingu, czyli w przypadku optymalizacji podatkowej, istnieje coraz szersze zjawisko wyboru najmu krótkoterminowego zamiast własności. Nie znam skali tego zjawiska – w tym przypadku opieram się raczej na obserwacjach czy to swojego środowiska czy nieco młodszego pokolenia (20-25 lat) i zauważam, że padają te same motywacje, co w przypadku wskazywanych przeze mnie wcześniej tendencji.

        2. Wypociny podpisane „Marcin Sułkowski”, poza nielicznymi przygodnymi incydentami, przestał pilaster czytać już dawno temu, kiedy w dyskusji o Hararim, ich autor udowodnił, że nie potrafi zrozumieć, nie tylko prezentowanych przez pilastra modeli matematycznych, np NPV, do których nigdy, ani razu, się nie odniósł, ale nawet zwykłego słowa pisanego. Zrozumienie, prostego przecież tekstu autorstwa Hariarego, i zawartych w nim tez, zdecydowanie przerosło kompetencje intelektualne „Marcin Sułkowski”. Te swoje braki w wiedzy i inteligencji autor ten usiłuje w zamian za to nadrabiać chamstwem i tupetem. Szkoda czasu i energii na dyskusje z tym indywiduum. Od takich komentatorów jak Lort Alt, Mirek, czy Rast, na których również nie traci pilaster czasu i energii, odróżnia „Marcin Sułkowski” tylko nieco bieglejsze posługiwanie się językiem polskim, co, przyznaje pilaster, mogło na początku mylić.

          Być może, od tamtego czasu, „Marcin Sułkowski” napisało coś sensownego, może i błędnego, ale sensownego, ale nie zauważył tego pilaster. Bo też i nie czytał tych elukubracji. Było coś takiego?

          1. W dyskusji o Hararim podałem konkretne i obszerne fragmenty wprost falsyfikujące bzdety pilastra i to na kanwie logicznego rozumowania – można sobie na spokojnie prześledzić jego tezy i podawane przeze mnie cytaty wraz z moim uzasadnieniem. Tak się to zresztą robi w świecie nauki a nie na niszowych blogach, które równie dobrze mogłyby być rękopisami lądującymi w szufladzie. Może sobie też pilaster prezentować setki modeli, które nie pojawiły się u Harari’ego, ale zawsze zetknie się z tym, z czym Einstein w anegdocie o setce niemieckich naukowców twierdzących, że jego teoria względności jest fałszem – gdyby była, wystarczyłby jeden z dowodami. Także zwyczajnie nie mają one żadnego znaczenia, bo nie stanowią żadnego dowodu (i nie mogą, skoro są jawnym fałszem a do tego regularnie są w nich sprzeczności) a co za tym idzie argumentu w dyskusji. To wszystko jest właśnie efektem rażących braków warsztatowych pilastra i jego brakach w logice, które przecież nie tylko ja mu wytykam w komentarzach, ale jak zwykle pilaster to pomija, bo tak jest wygodnie pod tezę.

            Oczywiście chamstwem i tupetem jest pisanie prawdy w ostrzejszy sposób, ale formy bezosobowe do mnie, który pisał tutaj teksty kilkanaście lat temu i od tej pory używam swojego prawdziwego imienia i nazwiska, bo w przeciwieństwie do pilastra nie uskuteczniam partyzantki to już wyraz wysokiej kultury. Cóż – jak widać pilastra cechuje taka sama kultura osobista jak warsztat naukowy czy znajomość logiki. Czyli żadna. Co oczywiście przeświadczonemu o swoim rzekomym byciu sawantem pilastrowi mocno nie w smak, dlatego próbuje bezskutecznie podgryzać nogawkę, zamiast zmierzyć się w dyskusji na argumenty.

          2. Ale widzę że już na takich komentatorów jak np K. Rękas czy W. Modzelewski to Pilaster poświęca większość swojego czasu i energii, wręcz chyba wyczekuje ich ,,wypocin”. Choć mają ogólnie takie same poglądy jak Lort Alt, Mirek czy Rast. I powtarza w kółko jedno i to samo. Normalny człowiek to już dawno by machnął na to ręką
            Można wiedzieć dlaczego

            1. K. Rękas i W. Modzelewski może i mają poglądy zbliżone do „LortALt,” czy „Mirek”, ale wyrażają je w o wiele bardziej zrozumiałym języku 🙂

              A polemikę z nimi kieruje pilaste oczywiście nie do nich, bo zresztą w ogóle wątpi że wchodzą oni tutaj na forum i czytają komentarze, tylko do ich czytelników, którzy by mogli zostać przez nich zwiedzeni.

    3. Jeszcze rozwijając temat nart.

      Wypożyczenie kompletu sprzętu narciarskiego w wypożyczalni kosztuje jakieś 40-50 zł na dzień – dla najmu trwającego kilka dni.

      https://szwajcariabaltowska.pl/stacja-narciarska/cennik-wypozyczalni/

      Ignorantom i ekonomicznym analfabetom mogłoby się więc wydawać, że kupując sprzęt za 1200 zł, zwróci im się on po 1200/45 = 27 dniach jeżdżenia, czyli w realiach kogoś mieszkającego daleko od gór po kilku latach. I to zakładając, że przechowywanie i konserwacja nart przez te lata kosztuje równo zero złotych.

      Jednak taka prostacka kalkulacja nie uwzględnia ceny kapitału zamrożonego w nartach. Zgodnie z analizą NPV kupno nart opłaca się bardziej od najmu, jeżeli

      X<(a/r)*(1-exp(-r*t))

      Gdzie:

      X – cena nart, jakieś 1200 zł
      a – koszt najmu – 40-50 zł dziennie, powiedzmy 300 zł na rok
      t – czas analizy – realnie czas używania jednego kompletu sprzętu, jakieś 10 lat

      I najważniejsze – r, czyli stopa dyskonta. U indywidualnych konsumentów, inaczej niż w firmach, jest ona równa nie średniej cenie kapitału, ale indywidualnej preferencji czasowej, która jest zazwyczaj znacznie wyższa. A już przy r = 5%, czas zwrotu z inwestycji rośnie w tym przypadku z czterech do pięciu lat. Istnieje też taka graniczna wartość r = a/X = 25%, wartość bardzo wysoka, ale realnie jeszcze spotykana, przy której wydatek na zakup nart nie zwróci się NIGDY. Zresztą nawet przy niższej stopie, czas zwrotu przekracza już żywotność nart, czyli 10 lat.

      A przecież nie doliczyliśmy kosztów przechowywania i konserwowania sprzętu w domu, które zerowe nie są i znacząco pogarszają jeszcze ten bilans.

      Dlatego właśnie ludzie którzy na nartach jeżdżą kilka razy w roku, nie kupują sobie sprzętu, a wolą go wynajmować, przez co stają się obiektem nagonki ze strony pisowskiego przemysłu pogardy.

        1. Z tym że sprzęt stolarski fachowiec wykorzystuje dużo częściej niż kilka razy w roku, zatem opłaca mu się kupić własny. Ale amator hobbysta? W żadnym razie.

          1. Oczywiście, że się opłaca, ale trzeba wychylić się z jaskini, przestać żyć w przeświadczeniu o tym, że ma się o wszystkim pojęcie i mieć świadomość ile kosztuje najem sprzętu stolarskiego, ile zakup z linii dla hobbystów (tak, coś takiego istnieje – dla tych mało bystrych Bosch nawet odróżnił to kolorami, więc powinieneś sobie poradzić ;)) i przeliczyć co wyjdzie taniej. Tylko nie Twoim sposobem a rzetelnym.

            W ogóle pilaster od dawna udowadnia na tym portalu, że niewiele w życiu robił. Jajek nie obiera przed jedzeniem, cen podstawowych produktów czy usług nie zna i folguje heglowskiej zasadzie „jeśli fakty przeczą teorii to tym gorzej dla faktów”. Duchowy marksista jak się patrzy 🙂

              1. To, że ktoś potrafi coś fizycznego nie oznacza, że pracuje fizycznie. Po prostu praca intelektualna w moim przypadku nie jest wymówką dla bycia ofermą 😉

        2. Tyle tylko, że cena bardziej zaawansowanego sprzętu stolarskiego i w ogóle profesjonalnych narzędzi jest efektem tego, że na tym sprzęcie się zarabia. Dla hobbystów jest osobna linia sprzętów i pilarkę tarczową ręczną MacAllistera można kupić w markecie za 200-300 zł (zależnie od rozmiaru tarczy) a profesjonalna Makity kosztuje 3000 zł. Ta pierwsza zresztą spokojnie wystarcza do nawet nieco poważniejszego majsterkowania, ale do precyzyjnych i długotrwałych prac już nie. Więc porównując sprzęt stolarski do nart należy porównać analogiczne sytuacje – gdy się jest hobbystą w stolarce, to porównujmy do nart ze zwykłej półki. Dla przykładu by wynająć podaną piłę tarczową ręczną płacimy 80 zł za dobę w Łodzi. Jeśli używa się jej nieco dłużej niż raz, to bardziej opłaca się kupić taką za 300 zł i nawet później sprzedać niż wynajmować. Miałem taką sytuację z glebogryzarką do ogrodu – najtańszy wynajem, jaki znalazłem to 120 zł za dobę. Wiedziałem, że nie zdążę zrobić wszystkiego w jeden dzień, tym bardziej, że należy doliczyć czas i koszt dojazdu (czego pilaster również nie bierze pod uwagę), więc musiałem się liczyć z kosztem 240 zł + dojazd. Kupiłem więc glebogryzarkę za 450 zł z niższej półki, bo wiedziałem, że kiedyś jeszcze mi się przyda, ale nie potrzebuję profesjonalnego sprzętu. W efekcie skorzystałem z tego nie tylko u siebie, ale i u matki i dwóch sąsiadów i wiem, że mam nadal w domu sprzęt, którego użyję na wiosnę a i więzi społeczne dzięki temu wzmacniam pomagając sobie nawzajem. Dawno wyszedłem na plus dzięki zakupowi tylko u siebie, nie mówiąc o dodatkowych profitach. Najem sprzętu ma specyficzne zastosowanie i nie można na to zamykać oczu. Deifikacja najmu przez wzorki pilastra jest nie tylko nieuprawniona, ale i śmieszna, bo wynika z pomijania szeregu czynników koniecznych do obliczenia opłacalności w wyborze zakup-najem. Niestety pilaster uważa, że 2+2=ziemniak, także widać ile dały mu studia ścisłe 😉

          1. Na marginesie, z całym szacunkiem ale najtańszymi glebogryzarkami to sobie można robić… Wyłożyć te 3000-4000 na traktorek jednoosiowy z glebogryzarką jako dopinanym narzędziem się przy większych grządkach opłaca. bo raz że praca lżejsza, dwa że mamy jeszcze od razu konieczne pług i obsypnik, a trzy dysponując spawarką dorobimy sobie jeszcze wózek. Licząc koszty potencjalnego zakupu warzyw które wyhodowaliśmy sami i tak się wróci w perspektywie 2-3 lat. Ale tego pilasterek tym bardziej nie zrozumie, bo to, tak samo jak jakakolwiek inwestycja długoterminowa dla sekty zbyt skomplikowane obliczenia. Tego w podręczniku młodego agitatora nie ma…

            1. Nie pisałem, że taka glebogryzarka nadaje się do zaawansowanych prac rolnych czy dużych projektów ogrodniczych. Natomiast przy zakładaniu trawnika czy przekopaniu ziemi pod warzywa w przydomowym ogródku nadaje się idealnie i radzi sobie nawet z niewielkimi korzeniami. A traktorkiem w moim przypadku zniszczyłbym sobie efekty wcześniejszej pracy stąd ręczna amatorska wersja. Ale co do ogólnej wymowy komentarza jak najbardziej się zgadzam 😉

      1. To świetnie, że znów zarzucasz komuś ignorancję czy analfabetyzm jednocześnie nie patrząc nawet na to, co sam podlinkowałeś, bo ceny zestawu do szusowania to nie 45 zł za dobę a 50 zł za 3 godziny, 55 za 4 i 60 za 6 godzin. Rozkład jest nieco inny przy dobowym cenniku, na który niby spojrzałeś ale i ten w komplecie (najtańsza wersja) zaczyna się od 65 zł za dobę, 100 za 2 doby, 155 za 3 doby etc. To po pierwsze.

        Po drugie, podany stok to jakaś ośla łączka w Wygwizdowie Dolnym na pograniczu województwa mazowieckiego i świętokrzyskiego, więc nie stanowi żadnego sensownego punktu odniesienia. Równie dobrze mógłbym podać jako przykład narciarstwa stok w Bełchatowie i cieszyć się, że jest tanio. To są stoki, z których korzysta się dodatkowo, bo są blisko większych miast – kto na litość boską jeździ na tydzień w takie miejsce potrafiąc jeździć? Chyba tylko pilaster, bo jak zwykle nie ma bladego pojęcia o temacie, w którym się wypowiada. Także podpowiem gamoniu, że mówimy o jeżdżeniu na nartach a nie na listku, dlatego rzuć okiem na ceny w górach, to jest na Szymoszkowej, Nosalu, Jaworzynie Krynickiej czy Kotelnicy, czyli gdzieś, gdzie się faktycznie jeździ na nartach a nie uczy jeździć małe dzieci. Podane przeze mnie ceny były właśnie z Szymoszkowej, czyli jednego z najczęściej uczęszczanych stoków w Polsce przy uwzględnieniu, że kupuje się karnet na 4 godziny (bodaj najkrótszy karnet), więc i na tyle potrzebny jest sprzęt. A tam ceny są właśnie takie, jak podałem – narty komplet do 4 godzin 45 złotych, każda kolejna doba 60 złotych. Buty 20 zł do 4 godzin, każda kolejna doba 25 zł. Także mamy 65 zł za 4 godziny wypożyczenia sprzętu.

        Po trzecie, pisząc o godzinach pomyliłem pojęcia, bo chodziło mi o cykle wypożyczeń. Spędzając dziennie 4 godziny na stoku faktycznie nie wychodzi zwrot po 20 godzinach tylko 20 cyklach. Co nie zmienia faktu, że nadal nie opłaca się wynajmować jeżdżąc regularnie np. na tydzień, co jest standardowym wyjazdem dla Polaków. Trzy takie wyjazdy powodują zwrot kosztów nart.

        Po czwarte, wygodnie dobierasz sobie jakieś bzdurne argumenty. Mrożenie kapitału? Dobre sobie – bo faktycznie każdy kalkuluje w taki sposób, że te 1200 zł zainwestowane doprowadzi do szalenie wielkiej stopy zwrotu z tytułu dochodu pasywnego 😀 Oczywiście fakt, że narty kupujesz i możesz później odsprzedać a z wypożyczenia możesz co najwyżej podzielić się wspomnieniami skrzętnie pomijasz. Tak samo opowiadasz bzdety o strasznych kosztach utrzymania przechowania nart, co jest komiczne – jak wiadomo, schowanie nart do szafy czy piwnicy to bajońskie sumy. Konserwacja, czyli de facto ostrzenie nart i ich woskowanie to w miastach oddalonych od gór śmieszny koszt. W Łodzi waha się między 50 za 60 zł.

        Po piąte – przeświadczenie, że żywotność sprzętu to 10 lat jest wyssane z palca. Są ludzie, którzy złamią zapięcie po kilku minutach jazdy a są ludzie, którzy jeżdżą na jednym sprzęcie ponad 15 lat.

        Po szóste – ceny najmu nart rosną. Cena zakupu nart jest jedna w momencie zakupu. Dlatego wyliczenia stopy zwrotu muszą uwzględniać stałą cenę zakupu i rosnące ceny najmu. Dla przykładu jeszcze 3-4 lata temu w tej samej wypożyczalni na Szymoszkowej cena najmu kompletu narty+buty była 20 zł niższa. O tym też oczywiście się nie zająkniesz, bo nie pasuje Ci pod tezę. Albo jesteś taka noga, że sam nie potrafisz odkryć wszystkich czynników do kalkulacji opłacalności. Co niespecjalnie mnie dziwi, bo już nie raz udowodniłeś, że warsztatu do rozważań to Ty nie wypracowałeś.

        Także podsumowując – jasno widać, że nie ma żadnego powodu, by wynajmować coś, co zwraca się po trzech tygodniach jazdy w niewielkim wymiarze 4 godzin dziennie. Sprzęt zostaje, można go spieniężyć, ceny najmu podążają za inflacją a własności ten problem nie dotyka. Nawet uwzględniając koszt 50-60 zł za ostrzenie i woskowanie na sezon, który to koszt również rośnie, nie dogoni się rosnących cen najmu. Więc dochodzimy do standardowego wniosku – pilaster znów bredzi. Szczególnie uwzględniając, że nadal nie istnieje analogia między nartami będącymi rozrywką a samochodem, będącym środkiem do przemieszczania się w istotnych sprawach bytowych, do czego jak zwykle pilasterek się nie odnosi, bo logika to dla niego księga czarów.

      2. Jeszcze wyraźniej widać to na przykładzie jachtów. W Chorwacji porządnej klasy jacht można wynająć nawet poniżej 10 tys. PLN na tydzień. Jest to nie więcej niż kilka procent jego ceny. Przy czym utrzymanie jachtu to rzeczy niesłychanie bardziej kosztowna i czasochłonna niż utrzymanie nart. Rocznie są to kwoty dużo wyższe niż 10 tys PLN Nawet żeglując przez miesiąc w roku, koszt zakupu nie zwróciłby się nigdy.

        1. Tak, porównujmy jacht, który za dobę można wynająć za 1000 złotych a który używany kosztuje 600 tysięcy, nowy około 2 milionów do nart za 1200 złotych xD Nie będę przebierał w słowach, bo po prostu się nie da widząc takie chochoły, więc powiem wprost – trzeba być kretynem, żeby próbować takich porównań. Jest oczywiste, że przy takich kosztach najmu, gdy z jachtu skorzysta się nawet raz na rok przez dwa tygodnie to bardziej opłacalny jest najem. Naprawdę nie trzeba być Einsteinem, żeby się domyślić, że na jacht mogą sobie pozwolić milionerzy i decyzja o zakupie jest motywowana m.in. kwestiami prestiżowymi. Ludzie w USA (np. prawnik, którego tam poznałem) potrafią kupić jacht i przez kilka lat od zakupu nawet z niego nie skorzystać, ale trzymają to jako opcję do spotkania biznesowego z poważnym klientem.

          Niedługo pilaster będzie porównywał prywatny odrzutowiec do roweru. Aż dziw bierze, że Ty się człowieku nie męczysz ze swoją głupotą 😀

    4. Sytuacja jest bardziej klarowna w przypadku dóbr o nieskończonym czasie użytkowania, takich jak nieruchomości. Wtedy model się upraszcza do X > a/r. Oczywiście pod warunkiem że kupujemy za gotówkę, co się jednak raczej realnie nie zdarza. Przy kredycie, znów trzeba porównywać zdyskontowane raty kredytu ze zdyskontowanymi czynszami. Rozwiązanie wcale nie jest trywialne, a wynik nie jest oczywisty. Więcej na ten temat:

      https://blogpilastra.wordpress.com/2022/11/07/przyszlosc-wlasnosci/

  2. Pani Magdaleno, proszę nie powtarzać anegdot o Henrym Fordzie, który to postanowił podnieść płace swoim pracownikom. Cena towaru, usługi czy też płaca to jest pewna wypadkowa struktury podaży i popytu oraz istnienia konkurencji na rynku. Tu niczego nie trzeba wymyślać, to wszystko dzieje się niejako samoistnie. Na podobnej zasadzie pojawia się równowaga w systemach ekologicznych, w łańcuchach pokarmowych, gdzie lis czy bocian zjada zająca.

    1. Wzrost wynagrodzenia robotników podczas rewolucji przemysłowej nie wziął się ze strachu, czy dobrego serca kapitalistów, tylko zwyczajnie – w wyniku konkurencji o pracowników. W czasach preindustrialnych, brak rąk do pracy zdarzał się jedynie incydentalnie i na krótko. Rewolucja przemysłowa była zaś właśnie tym zjawiskiem, w wyniku którego, wzrost gospodarczy był trwale wyższy niż wzrost demograficzny, zatem produkt na jednego pracownika systematycznie musiał rosnąć.

      W PIS tego nie rozumieją, bo oni ciągle mentalnie tkwią w neolicie, albo przynajmniej w XVIII wieku i nadal uważają, zresztą tak samo jak np Putin, że o rozwoju ekonomicznym decydują zasoby surowcowe.

  3. Model chiński to jest jedynie jakiś krok pośredni dla zacofanych krajów afrykańskich, czy azjatyckich, ale w mniejszym stopniu latynoamerykańskich. Tak, to krok pośredni na drodze ku rozwiązaniom zachodnim. Zastosowanie go w przypadku KRLD spowodowałoby bum gospodarczy, ale zaaplikowanie go w Polsce, pogrążyłoby nasz kraj w recesji. Proszę też nie zapominać, że ChRL ma stosunkowo duży rynek wewnętrzny, czego nie ma Polska. Sama wielkość tego rynku pozwala na pewne manewry i stawianie inwestorom warunków, które w przypadku kraju wielkości Polski, a już na pewno Litwy, nie są w zasadzie możliwe.

  4. Protekcjonizm czy autarkizm są znacznie mniej groźne w przypadku kolosów, którzy procentowo stanowią znaczny odsetek światowej gospodarki, aniżeli w sytuacji ekonomicznych karłów, dla których przymknięcie granic na towary i inwestycje z innych krajów oznacza po prostu śmierć.

  5. Kraje globalnego południa w ramach BRICS zostaną skolonizowane przez Chiny, tylko w nieco odmienny sposób od tego, który pani opisała. O Chinach pisze pani: „państwo to, a raczej jego mieszkańcy, nie dali sobie skolonizować głów obcymi pomysłami, tylko stworzyli sobie swoje własne.”. Czyżby? Mieszkańcy mieli cos do powiedzenia? Naprawdę? Nie – proszę pani. Chiński model rozwoju jest pomysłem „chińskich panów” i bazuje na traktowaniu „chińskiego plebsu” jak bydło. To pokłosie komunizmu i właśnie „skolonizowania głów” tą chorą ideologią.
    I nie ma czegoś takiego jak „chińskie technologie”. Co najwyżej rozwinięte nieco ukradzione technologie zachodnie

    1. Chinom ten cały BRICS potrzebny jest tylko jako taran i trampolina, które pomogą wbić się władzom w Pekinie do G7.

    2. Ja bym powiedział, że to zjawisko dość powszechne w Azji. Tam praktycznie nie ma industrializacji bez odciągnięcia ludzi siłą od pługa. Wcześniej robili to kolejni cesarze japońscy, którzy zachłystywali się napoleońską Francją, czy bismarkowskimi Prusami. Później podążali tą drogą tajwańscy i południowokoreańscy, nacjonalistyczni dyktatorzy, a teraz przyszedł czas na ChRL.

  6. Z tymi państwami, które próbują nadganiać zaległości, to jest jedna, bardzo ciekawa sprawa. Część z nich, pomimo ewidentnego wzrostu realnego pkb w przeliczeniu na głowę, notują bardzo słaby wzrost pkb nominalnego. Wygląda to tak, jakby poziom życia w tych krajach odczuwalnie rósł, ale przepaść dzieląca je od czołówki, cały czas była dość duża. Niby nie ma to większego znaczenia, ale tak długo, jak długo nie trzeba importować produktów zaawansowanych technologicznie. Dopóki takie państwo jest mocno do tyłu, to nie musi sobie nimi zawracać głowy, bo ważniejsze jest zwykłe przeżycie. Jeśli jednak próbuje podskoczyć trochę wyżej, to pojawia się problem.

    1. Bo cen produktów wysoko przetworzonych nie można tak sobie obniżać tanią siłą roboczą. Ordynarna, chamska robocizna i wkład od surowców stanowią niewielki odsetek finalnej ceny, której wilczą część stanowi wysoce wyrafinowana praca naukowców i inżynierów. W ich przypadku nie można już tak mocno ciąć płac. Tu mechanizm polegający na milionach niskopłatnych chińskich robotników nie działa. Niewielka liczba chińskich inżynierów musi być tak samo dobrze opłacana, jak w krajach zachodu.

  7. Jeszcze wracając do kwestii najmu nart, w dotychczasowych rozważaniach została pominięta pewne istotna kwestia. Istnieją co najmniej dwa kategorie tego sprzętu. Narty „klasyczne”, oraz snowboard. Jeżeli ktoś jeździ i na tym i na tym, to decydując się na własność musi kupić DWA komplety sprzętu i oczywiście podwójnie zapłacić. Tymczasem cena najmu nie ulega żadnej zmianie. To właściwie przesądza opłacalność na stronę najmu definitywnie.

    Sam pilaster przeprowadził tez analizę własnego narciarstwa. W ubiegłym sezonie 22/23 spędził na nartach w sumie osiem dni kalendarzowych. Ponieważ nie jeździ pilaster na snowboardzie, mogło by się wydawać, że bardziej opłacało by mu się jednak sprzęt narciarski zakupić. Jednak zeszły sezon był z różnych względów pod tym kątem dla pilastra wyjątkowy. Średnia z dziesięciu ostatnich lat wynosi już tylko 3 dni na sezon. Jeżeli do kalkulacji włączymy również element losowości i niepewności ile naprawdę na nartach czasu planujemy w przyszłości spędzić, szala ponownie przechyli się na korzyść najmu.

    1. Żeby po trzech tygodniach dojść do wniosku, że snowboard to rodzaj nart (xDDD) i że gdy korzysta się z dwóch sprzętów podczas jednego turnusu to, uwaga uwaga, trzeba albo kupić albo wynająć dwa komplety to trzeba mieć nie lada zdolności. Jeszcze ze dwa-trzy lata i pilaster zrozumie, że porównywanie wynajem nart do wynajmu jachtu było jedną z większych bzdur, jakie tu napisał, więc trzymajmy kciuki!

      Podpowiem, że jeśli na turnus zimowy ktoś potrzebuje narty, snowboard, biegówki i sanki, to potrzebuje aż CZTERECH sprzętów! Co my z tym zrobimy? Użyjemy analizy NPV? A może po prostu sami obliczymy opłacalność zależnie od częstotliwości używania sprzętu, uwzględnimy rosnące ceny najmu i możliwość spieniężenia swojej własności? Nieeeee. Za trudne. Za miesiąc wrócimy z rozważaniami czy opłaca się kupić listek do zjeżdżania czy jednak wynająć. To rozwiąże wszystkie wątpliwości 😀

      1. Jednak ludzie dokonują pewnych kalkulacji, choć być może podświadomie. W przypadku jednostek różnie to może wyglądać, ale dla mas widać wpływ statystyki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *