Bardzo, ale to bardzo rzadko zdarza mi się nie zgadzać z kol. Andrzejem Szlęzakiem. Tym razem to się właśnie zdarzyło. W tekście „Karanie za (głupie) poglądy”, który wczoraj został zamieszczony na naszym portalu, czytamy:
„Polska polityka powinna zmierzać do tego, by Ukraińcy zrozumieli i uznali nasze racje bez rzucania ich na kolana. Dlatego pan Włodzimierz Wiatrowycz powinien mieć prawo wjazdu do Polski, ale żadna uczelnia czy inna instytucja nie powinna go tu zapraszać jako historyka, czy szefa ukraińskiego IPN-u. Pan Wiatrowycz powinien mieć prawo wjazdu do Polski jako osoba prywatna po uprzednim sprawdzeniu czy jego obecność nie zagraża porządkowi prawnemu Rzeczpospolitej. Co więcej, pan Wiatrowycz powinien mieć prawo głosić na terenie Polski swoje kłamstwa na temat działalności OUN – UPA. Powinien mieć w Polsce prawo wydawania o tym książek. Dlaczego? Po prostu dlatego, że Polska to wolny kraj w którym działają instytucje i nie brak niezależnych osób, które albo mają ustawowy obowiązek, albo osobiście im na tym zależy, żeby żaden Wiatrowycz nie zakłamał prawdy o zbrodniach OUN – UPA na Polakach„.
Przez lata, całe długie lata, byłem przeciwnikiem „historycznych prawd państwowych”, „etatyzacji prawdy”, „penalizacji kłamstw historycznych” – słowem byłem przeciwnikiem tzw. polityki historycznej. Poglądy te nie były warunkowane moim liberalizmem lub wiarą w wolność – gdyż liberałem nie jestem i nigdy nie byłem – lecz obawą, że pozwalając Państwu Polskiemu kreować „prawdę historyczną” dajemy oręż prawny i propagandowy wszystkim tym solidaruchom, którzy wizje insurekcyjne, piłsudczykowskie, sanacyjne i giedroyciowskie podniosą do rangi dogmatu państwowego. Co gorzej, opinie przeciwstawne mogą ulec penalizacji. Państwo zarządzające prawdą historyczną jest niebezpieczne i jest oczywiste, że będzie funkcjonowało wedle starej reguła Hobbesa: Auctoritas, non veritas facit legem. Innymi słowy, zawsze obawiałem się, i nadal się obawiam, że państwowa polityka historyczna to prosty kierunek do gloryfikacji tego, co w polskiej tradycji uważam za najgłupsze i irracjonalne, a co kojarzy mi się z marszałkiem (celowo nie piszę przez duże „M”).
Dlatego poglądy negujące konieczność urzędowej walki z banderyzmem, kłamstwami Wiatrowycza, negacjonizmem Zbrodni Wołyńskiej, etc. rozumiem dość dobrze. Ale rzeczywistość ostatnich lat moje poglądy zrewidowała. Prawda historyczna, czyli to, jak było naprawdę, zdaje się nikogo już dzisiaj nie interesować, a ogłupieni mediami ludzie nie czytają naukowych książek. Historycy piszą dla swoich kolegów i dla swoich doktorantów, nie dla mas, które są intelektualnie niedojrzałe do lektury, woląc telewizję. Opinie historyczne stały się młotem, którymi państwa i narody wzajemnie okładają się przy walce o jak najbardziej bieżące sprawy, dostęp do zasobów, walki o rynki, o miejsce w świecie. Trzeba więc do opinii historycznych podejść nie jako do problemu prawdy zdefiniowanej przez Arystotelesa jako „zgodność twierdzenia z rzeczą”, ale jako do narzędzia politycznego. Prawda padła ofiarą polityki i kto tego nie przyjmie do wiadomości, ten przegrywa batalię polityczną.
Prawda (raczej: prawdy) historyczne stały się dziś podstawowym elementem wojen informacyjnych i propagandowych, w których przegrywający staje pod pręgierzem i ponosi z tego powodu bardzo wymierne straty tak polityczne, jak i finansowe, o moralnych nie wspomnę. Ćwierć wieku uległości Polski wobec Zachodu stworzono właśnie poprzez całą pedagogię wmawiania nam „zacofania”, „zabobonu”, „ksenofobii”, „antysemityzmu”, etc, czyli tego, co dziennikarze pisowcy określają „pedagogiką wstydu”. Nie zgadzając się z nimi w szczegółach, sam termin uważam za bardzo trafny. Przez 25 lat duży naród europejski był w ten sposób biczowany i wodzony za nos, aby obecnie – za pomocą manipulacji historyków związanych z IPN – popaść dziś w stan jakiejś insurekcyjnej histerii i wysunąć na piedestał Żołnierzy Wyklętych, którzy nie zrozumieli na czas, że wojna jest przegrana i zginęli zupełnie bez sensu i celu, bez pożytku dla Narodu i Państwa. Najpierw była pedagogika GW, dziś mamy pedagogikę IPN. Obydwie z prawdą historyczną nie wiele mają wspólnego.
Skoro wobec nas stosowano, i nadal się stosuje, taką politykę, to uważam za działanie niepolityczne, aby – w imię „wolności” i „wolnego kraju” – dozwalać na swobodę propagowania banderyzmu na terenie Polski. Winniśmy się bronić metodami, które mamy, a także stosować ją wobec naszych sąsiadów (w tym i Ukrainy). A skoro nie mamy wielkich koncernów medialnych, aby spacyfikować Ukrainę za pomocy naszej „pedagogiki wstydu”, to trzeba użyć takich środków jak „misie w paszporcie” i penalizacja kłamstw mających na celu nasze poniżenie w świecie i w oczach nas samych.
Niestety, prawda nie obroni się sama. Potrzebuje do tego pieniędzy na zagraniczne stypendia i budowę własnych mediów lub akcji suwerennego narodowego państwa. Najlepiej obydwu. A „wolność” i „wolny kraj”? Niestety, nie widzę, aby w demokratycznej i liberalnej Polsce panowały te idee. Owszem, wiele się o nich mówi, ale to taka idea o której wszyscy słyszeli, ale nikt jej nie widział. Państwa demokratyczne są państwami totalnymi, gdzie wolność istnieje, ale tylko w granicach ustanowionych przez państwo i powiązane z nim media. W rzeczywistości są to skrajnie homogeniczne wspólnoty, które same konstytuują swoją tożsamość i penalizują wrogie sobie idee, nie dopuszczając do naukowej dyskusji.
Adam Wielomski